I Wyprawa (lato 2002)
II Wielka Wyprawa (lato 2003) :: menu
III Wyprawa (jesień 2003)
|
"Byleby do Hanstholm..." trasa: Wrocław - Hanstholm (Dania) - droga do Tórshavn (Wyspy Owcze) czas: 9 sierpnia - 11 sierpnia
PRZYGOTOWANIA
Ta wyprawa nie tylko ze względu na ponad miesięczny czas trwania (9 sierpnia - 14 września), ale również z uwagi na własny środek lokomocji, różniła się mocno od poprzedniej.
Zanim wyjechaliśmy w tak urozmaiconą trasę, zadaliśmy sobie wiele trudu, by skompletować całe wyposażenie i ekwipunek potrzebny do wyprawy. Trwały też długie dyskusje na temat przyszłej trasy; plany te, jak to w życiu bywa, zweryfikowała trudna islandzka rzeczywistość.
Pierwszym zadaniem było skompletowanie "aparatury" służącej udokumentowania wyprawy.
Tutaj zaopatrzyliśmy się w aparat fotograficzny Minolta 7xi (jeden z lepszych modeli tej firmy) z obiektywem Exacty 35-70 mm; dodatkowo zakupiliśmy dwa wspaniałe obiektywy: 100-400 (teleobiektyw) oraz 18 (szerokokątny) a dodatkowo telekonwerter 2x.
Do kompletu zakupiliśmy również odpowiednie filtry polaryzacyjne i UV (choć z tego drugiego rzadko korzystaliśmy). Zakupiliśmy również 60 filmów Fuji Superia ISO400 (36 exp.) - życie pokazało, że prawdę mówią Ci, którzy twierdzą, że zawsze na Islandii zużywa się ok. 2 razy więcej filmów niż się planowało (my zrobiliśmy ich 92). Na Islandii musieliśmy się zadowolić tym co akurat było (Kodak, Agfa, Konica).
Innym narzędziem do dokumentalizacji naszej wyprawy stał się cyfrowy dyktafon Olympusa, który na karcie 128 MB w wersji Long mógł pomieścić nawet 40 h nagrań!
Gdy sprzęt reporterski był gotowy, nadszedł czas by pomyśleć o samochodzie. To był trudny dylemat: z jednej strony rocznik i cena, z drugiej - marka i jakość. Odwiedziliśmy mnóstwo używanych samochodów terenowych - oglądaliśmy Nissany Patrole, Isuzu Troopera, Jeepa Cherokee... Niektóre oferty z głębi Polski sprawdzaliśmy telefonicznie, do innych samochodów jeździliśmy...
Jako, że Polska nie jest krajem, w którym samochody terenowe są popularne (choć stan naszych dróg wręcz prosi się o takie samochody), więc nasze poszukiwania trwały strasznie długo (warto wspomnieć, że na giełdzie samochodowej we Wrocławiu często spotykaliśmy jeden lub dwa samochody terenowe do wyboru, przy całych tabunach zwyklaków).
W końcu, gdy termin wyjazdu zbliżał się wielkimi krokami zdecydowaliśmy się na amerykańską jakość i rzutem na taśmę wybraliśmy Jeepa Cherokee z 1994 r. z automatyczną skrzynią biegów i 4-litrowym silnikiem benzynowym.
Żeby dodać nieco pikanterii do całej tej przygody powiem tylko, że samochód został zakupiony... na dzień przed wyjazdem! Na szczęście udało nam się dokonać wymiany najważniejszych płynów oraz wymienić uszkodzone przewody paliwowe.
Jedzenie zostało spakowane, do tego śpiwory, przybory kuchenne, łopatka, narzędzia, książki, mapy, kompas, telefony, oczywiście aparat fotograficzny itp.
Byliśmy gotowi do drogi, a z powodu późnego zakupu samochodu i spraw z tym związanych, czas nas gonił niemiłosiernie - warto dodać, że zapakowaliśmy się ok. 2:00 w nocy a prom odpływał (z Danii) o 20:00 (mieliśmy 18 godzin na przejazd przez granicę, Niemcy i Danię).
PRZEJAZD DO PROMU
Wyjechaliśmy pośpiesznie o 2:00 w nocy z Wrocławia (do końca pakowaliśmy się, więc nie zmrużyliśmy nawet oka) i ślimacząc się remontowaną "autostradą" dojechaliśmy do granicy niemieckiej. Tu jakby na złość samochód przy powolnym przesuwaniu się przez granicę wydawał z siebie dziwne odgłosy i zaczęliśmy się już bać, czy przypadkiem ktoś nie wpadnie na pomysł zrobienia nam jakiejś rewizji na wypadek kontrabandy. Na szczęście niemieccy celnicy chyba przyzwyczaili się do niezbyt dobrego stanu technicznego polskich pojazdów i chyba uznali, że nasze odgłosy to jeszcze nie jest tak źle.
Nas jednak to trochę zmartwiło, iż już na początku trasy samochód tak się sprawował - ale jechaliśmy naprzód.
Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów postanowiliśmy zatrzymać się na krótką drzemkę - dalsza jazda bez snu groziła przyśnięciem na autostradzie i ewentualnym nieszczęściem. Niestety plan, by przespać się tylko godzinkę okazał się trochę "za dobry" i gdy otworzyliśmy oczy, ze zdumieniem spostrzegliśmy, iż nasza wizyta w krainie Morfeusza trwała całe 3 godziny. Po szybkim przemyciu się, ruszyliśmy więc szybko naprzód. Nie traciliśmy ducha, gdyż teoretycznie mieliśmy jeszcze sporo czasu (była 8 rano), jednak los postanowił nas nie oszczędzać...
Po kilkudziesięciu kilometrach okazało się, że jakoś dziwnie gorąco jest w aucie - grzało nas niemiłosiernie. Na początku po prostu otwieraliśmy okna, ale to nie pomagało, do tego okazało się, że wskazówka temperatury wody w chłodnicy zbliża się do czerwonego pola...
To już było zatrważające. Na stacji benzynowej dokupiliśmy więc wody destylowanej i połączyliśmy na stałe dodatkowy elektryczny wentylator chłodnicy. Jednak to nie pomagało! Wskazówka termometru wciąż zbliżała się do czerwonego pola. Jedynym rozwiązaniem było jechać na umiarkowanych obrotach (bez dużych przyśpieszeń), ale z jak największą prędkością (tak by wiatr dodatkowo nas chłodził).
I jak myślicie, czy to już koniec "mocnych" przeżyć? A gdzież tam! Gdy już tak podróżowaliśmy sobie 90-100 km/h (aż żal po niemieckich autostradach tak się wlec) nagle samochody przed nami stają - KOREK!
Myślimy, jak tak dalej pójdzie, to Islandię zobaczymy w tym roku tylko na folderach...
Korek powoli ruszał do przodu, rozrzedzał się i znikał, ale jeszcze takich "zgęstków" samochodowych spotkaliśmy kilka. Nie było nam już do śmiechu, bo czas topniał nieubłaganie.
Najgorsze zaczęło się w Danii, gdzie musieliśmy zjechać z autostrady, by dojechać do małej wioski Hanstholm, położonej na północno-zachodnim wybrzeżu. Duńczycy to kierowcy, którzy uważają, że rozsądna prędkość to połowa tej, która jest dopuszczalna maksymalnie, więc snują się powolutku szosą jadąc 40-60 km/h. Dla nas to był istny koszmar - wciąż tylko zakręty, szosa prawie pusta, a tu trzeba jechać powoli, mimo, że spieszno nam do promu. Jakoś jednak posuwamy się do przodu i jesteśmy coraz bardziej zdenerwowani. Dodatkowym źródłem zdenerwowania jest fakt, iż bilet wyraźnie informuje nas, że armator ma prawo nie wpuścić nas jeżeli nie przybędziemy na 30 min przed odpłynięciem, a my mamy jeszcze 60 km do przejechania i godzinę czasu do odpłynięcia.
Teoria mówiła, że damy radę, tylko chodziło nam o to, by tam, na promie wiedzieli, że my przyjedziemy i że możemy "wpaść" w ostatniej chwili.
Nie pomagają telefony do armatora (jedyny numer jaki otrzymaliśmy, na Wyspy Owcze, milczy; jest już godzina 19-ta) i do przedstawiciela w Polsce (pracownica Petpolonii nie potrafi nas skontaktować z promem, doradza tylko by spieszyć się). No nic, z duszą na ramieniu jedziemy dalej - żeby tego było mało nie tankowaliśmy już od dawna (szkoda było czasu), a tu bak zaczyna być pusty...
Wpadamy do Hanstholm na 15 minut przed odpłynięciem miotając się po porcie, by znaleźć wjazd na prom. Uspokaja nas dopiero uśmiechnięta i spokojna pani w okienku, której nie potrzebne są żadne nasze dokumenty (które w pośpiechu próbujemy kompletować) tylko sam bilet. Wskazuje nam drogę na prom i już po chwili, na 10 min przed odpłynięciem jesteśmy w środku! Ulga niesłychana - samochód z uszkodzonym termostatem i z ostatnimi może litrami benzyny w baku, stoi na promie (najwyżej wypchną nas na Wyspach Owczych, myślimy). Idziemy zwiedzać statek.
Byliśmy szczęśliwi, że mimo tylu problemów dotarliśmy cało i zdrowo na prom (no może poza paroma siwymi włosami, które wyrosną za wcześnie :).
PROM
Pierwszy kontakt z promem jest piorunujący - jest to olbrzymi statek wielkości wieżowca albo nawet dwóch. Na dolnych pokładach znajdują się kuszetki, na dwóch środkowych miejsce dla samochodów, a na pozostałych górnych kabiny, restauracje, kluby, sklepy oraz pomieszczenia załogi i mostek kapitański. Pod pokładem z kuszetkami pracuje maszynownia, obok której znajduje się basen i solarium.
Już w pierwszym kontakcie ze statkiem okazuje się, że jego obsługę stanowią głównie Polacy, którzy zatrudnieni przez owczarskiego armatora (Smyril Line), pełnią głównie funkcje sprzątaczy, kelnerów, kucharzy itp. Jak się okazuje jest to dobrze płatna praca, wymagająca sporo wysiłku i dobrej znajomości języków obcych. Często pracują tam absolwenci wyższych uczelni, którzy w kraju nie znaleźli pracy, a tam, mimo, gorszych warunków pracy, otrzymują dość dobre wynagrodzenie. Również, z tego co wiemy, armator jest zadowolony z pracy Polaków.
Jednak statek przyniósł także wiele rozczarowań...
Po pierwsze: okazuje się, że statek nie przyjmuje kart elektronicznych (Visa Electron i Maestro) tak popularnych w Polsce - to można jeszcze zrozumieć.
Po drugie: działający w recepcji kantor wymiany walut nie przyjmuje polskich złotych; nawet po usilnych prośbach i kontaktach pracowników recepcji ze swoim kierownictwem odmówiono nam wymiany złotówek (mimo, że godziliśmy się na niekorzystny kurs). Rozczarowało nas to bardzo, gdyż złotówka jest silną i stabilną walutą, a skoro przyjmują (i to niemało) turystów z Polski, wypadałoby im pomóc. Takiej pomocy jednak się nie doczekaliśmy - zostawiono nas po prostu samych sobie. Problem ten udało nam się rozwiązać dopiero po kontaktach z polską załogą. Na szczęście okazało się, że jedna osoba chce wymienić korony duńskie na złotówki, więc mogliśmy wreszcie coś kupić.
Po trzecie: kuszetki projektował prawdopodobnie jakiś sadysta - w niewielkim pokoiku mieści się albo 6 albo 9 miejsc w piętrowych łóżkach. W chwili, gdy jedna osoba stoi, nikt się nie przeciśnie, brak jest nawet miejsca na podręczny bagaż dla choćby połowy z tych osób! Wahadłowe drzwi na silnych sprężynach otwierające się tylko w jednym kierunku również są dużą barierą, przy poruszaniu się pomiędzy kuszetką a korytarzem. Ogólnie, kabiny z kuszetkami są łączone w grupy po np. 8 i do takiej megakabiny prowadzą drzwi z zamkiem na kod magnetyczny umieszczony na karcie pokładowej. W megakabinie znajduje się korytarz na który wychodzą drzwi kabin. Tak więc w jednej megakabinie mieści się maksymalnie nawet 72 osoby. Projektant nie zadbał o żadne wygody; w kabinach z trzypiętrowymi łóżkami osoba śpiąca na samej górze ma problem by się w ogóle zmieścić...
Po przebudzeniu niechybnie czeka ją bliskie spotkanie z sufitem.
Te kabiny, które mają "tylko" dwupiętrowe łóżka znajdują się nad maszynownią, więc temperatura tam jest bliska 35°C (!), co sprawia, że ludzie gotują się tam żywcem.
Ze względu na ciasnotę w kuszetkach oraz koszmarne gorąco, postanowiliśmy spędzić noc na otwartej części pokładu, w części oszklonej, a więc chronionej od wiatru.
Jak się okazało nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Kiedy przyszlimy tam, na podłodze leżeli ludzie w śpiworach i smacznie spali.
Jest to świetna alternatywa spędzenia wygodnie nocy, zamiast tłoczenia się, jak sardynki, w kuszetach.
Częstym jest, że recepcja nie wykazuje dobrej woli, i mimo, iż zdarzają się całe rzędy pustych kuszetek, nie można uzyskać "przeniesienia", choć słyszeliśmy, że czasem komuś uda się wybłagać nowy (magnetyczny) klucz do pustej kabiny - wtedy tacy szczęściarze mogą podróżować w bardzo przyjemnych warunkach.
Generalnie, trudno jest uzyskać pomoc w recepcji i poza tabletką na chorobę morską, można tam dostać tylko ulotki.
Oczywiście warto wspomnieć, iż jeżeli ktoś bardzo pragnie kupić coś na statku to płaci astronomiczne sumy. Wymiana walut powinna nazywać się raczej akcją charytatywną na rzecz armatora - np. wymieniając drobne sumy np. 1000 koron islandzkich dostaniemy właściwie tylko połowę tego co powinnyśmy (oprócz niekorzystnego kursu pobierają dodatkową opłatę).
Ciekawe jest to, że statek, wybudowany niedawno, nie został wyposażony w ani jedną kawiarenkę internetową lub podobne urządzenia z dostępem do internetu. Prawdopodobnie jednak, biorąc pod uwagę ceny panujące na statku oraz konieczność użycia łącz satelitarnych, taki luksus byłby dostępny dla nielicznych pasażerów.
Statek nie posiada własnego systemu roamingu, więc odpada możliwość używania własnego telefonu komórkowego, poza nielicznymi chwilami, gdy przepływa się w zasięgu Szetlandów i Wysp Owczych.
Implikuje to również właśnie fakt, że karty elektroniczne nie są honorowane, gdyż prawdopodobnie armator nie chce korzystać z drogich łączy satelitarnych do autoryzowania transakcji (a szkoda).
Na statku znajduje się kilka barów/restauracji (jedzenie dobre, bo gotują Polacy, ale tych podróżujących Polaków raczej nie stać, by zasmakować rodzimej kuchni na statku). Jest też jeden większy sklep (nieciekawie jednak zaopatrzony), a także basen (w jedną stronę naszej podróży był nieczynny).
Problemem jest również skorzystanie z bagażu pozostawionego w samochodzie - poza nielicznymi oficjalnymi wizytami (pasażerowie, którzy chcą coś wziąć z samochodu zbierają się wtedy przy recepcji o określonej godzinie) nie ma wstępu; czasem taka wizyta organizowana jest tylko raz dziennie i później nie da rady wejść na pokład towarowy. Dlatego ważne jest by zabrać ze sobą wszelkie niezbędne rzeczy (w łazienkach przy kuszetach nie ma mydła i szamponu, więc trzeba o nie zadbać samemu).
Najlepszym lekarstwem na nudę panującą na statku jest oczywiście ciekawa książka (najlepiej o Islandii); telewizja satelitarna odpada, gdyż powtarzające się trzaski i śnieżenie wspomagają tylko chorobę morską.
Jedyna rzecz, która bardzo nas ucieszyła to specjalne boksy dla zwierząt, w których nasi czworonożni przyjaciele mogą podróżować na statku. Udało nam się spotkać małego pasażera, który podróżował w kabinie dla piesków - szczeniak jechał ze swoimi opiekunami na Wyspy Owcze.
Dla zmotoryzowanych turystów wydaje się sensowne ostrzeżenie, by nie zdawali się w 100% na zawiadujących ruchem na promie pracowników - mają oni tendencję do ustawiania samochodu kilka centymetrów od następnego... Sami byliśmy świadkami jak niemiecki samochód zahaczył o ścianę promu wykonując polecenia załogi. Ale była awantura!
*****
Piękne i niezapomniane są widoki jakie czasami udaje się uchwycić podczas rejsu. Wschody i zachody słońca na otwartym morzu wyglądają naprawdę romantycznie. A my zbliżamy się już powoli do Wysp Owczych...
|