Naszą pierwszą wyprawę należałoby nazwać fachowo rekonesansem. W iście żołnierskim, ekspresowym tempie objechaliśmy najważniejsze tzw. obwodowe atrakcje wyspy Islandii oraz wyspy Grímsey.
Ponieważ transfer odbył się drogą lotniczą (w terminologii wojskowej można by mówić o zrzucie), więc musieliśmy korzystać z "tubylczego" środka transportu. Zdecydowaliśmy się na mały, ale za to terenowy (4x4) samochód Suzuki Jimny (w pięknym niebieskim kolorze).
Gdy tylko nasze bagaże znalazły się w samochodzie ruszyliśmy śmiało z Keflavíku do Reykjavíku drogą 41. Przywitała nas niezbyt piekna pogoda - od wyjścia z lotniska padało i padało...
Na początku, szczególnie po dość męczącej trasie lotniczej, Islandia wydała nam się smutna. Odpowiednim określeniem naszego stanu wtedy było: przerażenie - oto przebyliśmy tysiące kilometrów i nagle znaleźliśmy się na "dzikiej" ziemi, wręcz pustyni, do tego deszcz, i jak tu rozbić obóz, jak robić zdjęcia, jak delikatnie mówiąc: zwiedzać?
Jednak wciąż z drżącym sercem dojechaliśmy do stolicy. I znów nasze zdziwienie, zamiast wielkiego miasta (patrz: drapacze chmur, korki uliczne itp.) zobaczyliśmy rozłożone w dolinie jakby wielkie małe miasteczko. Większość domów, to domki jednorodzinne, pomalowane w jaskrawe barwy - istna sielanka.
No, ale gdy dojechaliśmy wreszcie do centrum trochę się "uspokoiliśmy" - jednak było trochę nowoczesnej zabudowy, trochę wieżowców i na upartego można by rzec: europejska stolica...
Pierwszym strategicznym wręcz zadaniem było zrobienie zakupów (późny przylot samolotu, trasa do Reykjavíku i małe błądzenie w centrum w poszukiwaniu miejsca na zaparkowanie i zrobiło się dość późno!). Zakupy były sprawą ważną, gdyż do samolotu można standardowo wziąć po 20 kg bagażu, a w dodatku nie można przewozić np. butli z gazem. Mało tego, na Islandię nie można wwieźć zbyt dużo żywności (a i tak obostrzone to jest wieloma przepisami), więc koniecznością było zrobienie zakupów. Na szczęście w centrum znajduje się kilka supermarketów. Po "zaprowiantowaniu" nasza brygada ruszyła na podbój tajemniczej wyspy...
Pierwszym naszym celem (oczywiście strategicznym) był gejzer Gejzer (lub raczej Geysir). To w końcu od niego biorą nazwę wszystkie inne gejzery na świecie. Problemem był zapadający zmrok (był to już wrzesień, więc nie było co marzyć o czerwcowych białych nocach), robiło się coraz ciemniej i ciemniej i, gdy dojechaliśmy na miejsce, był już środek nocy. Warto jeszcze wspomnieć o innej niespodziance: w pewnym momencie kultowy napis (do dziś wywołuje u mnie dreszcze) "Malbik endar" oznajmił koniec asfaltu i naszym małym terenowym pojazdem wjechaliśmy na pełną kolein (poprzecznych!) drogę szutrową. Jako, że samochód mieliśmy wypożyczony (a o cudze trzeba dbać = czytaj brak ubezpieczenia od uderzeń "kamyczków") musieliśmy mocno zwolnić.
Tak więc około północy znaleźliśmy się obok gejzera - po jednej stronie drogi 2-3 budynki (hotelu, restauracji i stacji benzynowej), po drugiej stronie ogrodzenie i brama - oto cały gejzer. Oczywiście ani żywej duszy...
Nastąpiła mała konsternacja - a może za wstęp się płaci? Było, nie było ruszyliśmy w ciemną otchłań...
Kolorytu całej sytuacji dopełniał strach, czy ktoś nas aby nie będzie ścigał za brak biletu... No ale cóż, decyzja zapadła - idziemy. Po przekroczeniu bramy delikatne syczenie i chlupotanie (gejzer to czy garnki w kuchni?); od razu też poczuć można przepiękny (oczywiście dla gejzerofila) zapach "Channel Jajko". Wrażenia słuchowe przepiękne, wrażenia smakowo-węchowe "również", wzrokowo wszystko czarne w czarnych oparach mgieł. Nic nie zapowiadało kataklizmu, który dopiero miał nadejśc... Pod nogami wyczuwamy jakiś chodnik, więc idziemy naprzód; gdy powoli znikać nam zaczęły światła z dala widocznego hotelu i pogrążyliśmy się w czarnej mgle. Zaczęliśmy wątpić powoli w sens tej nocnej eskapady, ale jednak coś magnetycznie ciągnęło nas naprzód (a może już w tył, w ciemności łatwo zgubić drogę). Gdy w tej prawie absolutnej ciszy, przerywanej sennym bulgotaniem, kiełkowała w nas myśl o powrocie, zatrzymaliśmy się by zorientować się gdzie w ogóle jesteśmy... Staliśmy chwilę zdezorientowani, powoli przygotowując się do pożegnania z tym przedziwnym (zwłaszcza w nocy, bez biletu) miejscem, podświadomie zachowując ciszę, gdy nagle 1-2 metry za naszymi plecami nastapiła przerażająca eksplozja zalewająca wszystko wokół wrzątkiem i parą - w naszych duszach jakby nastąpiło pęknięcie globu, nic bardziej nie mogło nas przerazić, szczególnie w chwili, gdy staraliśmy się po cichu wrócić do samochodu (stróż mógł przyjść w każdej chwili); nagle znaleźliśmy się na ułamek sekundy w środku piekła... Mimo, że zjawisko trwało krótko, to nasze umysły były skołowane jeszcze kilka minut. Przerażenie szybko zamieniło się w zachwyt, nagle przestało nam zależeć na stróżu i reszcie świata - w końcu zetknęliśmy się z przerażającą i potężną siłą i wyszliśmy cało!
Udało nam się jeszcze doczekać kilku wytrysków, zanim postanowiliśmy wrócić tu o świcie (może jeszcze stróż będzie spał...?).
Ponieważ niedaleko Gejzera znajduje się Gullfoss - jeden z najpiękniejszych islandzkich wodospadów, postanowiliśmy podjechać do niego i tam spędzić noc. Niestety, albo z powodu zmęczenia albo z powodu przeżytych pierwszego dnia wrażeń "udało" nam się minąć Gullfoss i przejechaliśmy jeszcze kilkanaście kilometrów drogą F35 (czyli Kjölur). Gdy już upewniliśmy się, że jednak Gullfoss został za nami, rozbiliśmy obóz w pierwszym lepszym miejscu.
Następnego dnia wstąpił w nas wreszcie duch odkrywców, pogoda z deszczowej zrobiła się piękna i słoneczna, nocne przeżycia zapowiadały ciekawe wrażenia w słońcu dziennym.
Pierwszym naszym "odkryciem" okazał się Gullfoss, wielki i potężny wodospad. Ponieważ nie wyobrażaliśmy sobie jego wielkości, byliśmy zupełnie zaskoczeni jego ogromem. Idąc do niego słychać było szum wody, ale dopiero po zejściu ze zbocza naszym oczom ukazał się pierwszy stopień wodospadu i cała jego dolina. Żeby tego było mało po dotarciu do urwiska wąwozu, którym płynęła rzeka zostaliśmy wręcz porażeni widokiem olbrzyma. Po wykonaniu dokumentacji w postaci fotografii i filmu wideo, ruszyliśmy na dzienne spotkanie z naszym nocnym znajomym.
I tu miła niespodzianka - oczywiście ŻADNYCH BILETÓW nie potrzeba - po prostu nocny nastrój podpowiadał nam najgorsze scenariusze.
Jako, że było dość wcześnie (jak na turystów), więc udało nam się zrobić zdjęcia i film bez udziału zbędnych aktorów.
Zadowoleni z tak ciekawych przeżyć na początku dnia ruszyliśmy w dalszą drogę, pędząc w kierunku drogi nr 1 (jedynka, islandzki "highway"), by spotkać ją przed miejscowością pomiędzy Selfoss a Hella. Jadąc już dalej jedynką trudno było nam nie kryć zdziwienia, że oddalając się od Reykjavíku spotykamy aż tak mało samochodów, że mogliśmy zatrzymywanie się na środku drogi, zrobić kilka zdjęć i bez tamowania ruchu ruszyć do przodu. Z daleka na horyzoncie majestatycznie rządziła okolicą Hekla - jeden z często wybuchających wulkanów Islandii.
Następnymi pięknymi przystankami były dwa wodospady: Seljalandsfoss i Skógafoss; warto wspomnieć, że pierwszy z nich jest dość wyjątkowy ze względu na możliwość wejścia za wodospad.
W tym miejscu nasza droga biegła tuż obok lodowców Eyjafjallajökull oraz Mýrdalsjökull, które co chwilę wypuszczały swe jęzory z gór. Po drugiej stronie drogi mieliśmy wciąż widok na Atlantyk.
Następnym przystankiem był punkt uważany przez niektórych za najdalej wysunięty na południe, czyli półwysep Dyrhólaey. Rzeczywiście warto zrezygnować chyba na jego rzecz z nieco dalej wysuniętej na południe plaży, bo Dyrhólaey to nie tylko zwykła skarpa. Po długim i mozolnym wdrapywaniu się naszym wehikułem na szczyt, najpierw zobaczyliśmy latarnię (oczywiście najbardziej południową na Islandii), a potem zobaczyliśmy bodaj najpiękniejszy przylądek na świecie - wąska skała wrzyna się dość daleko w ocean, ale nie dość tego: tworzy dwa łuki skalne pod którymi znajduje się morze. Większy z otworów umożliwia nawet przelot niewielkim samolotem, a bez problemu przez obie dziury przepłynie się łódką czy pontonem (ze względu na zmiany pogody, prądy morskie i temperaturę wody lepiej nie wypływać w morze byle jakim pontonem).
Wróciwszy z Dyrhólaey na drogę jedynkę jechaliśmy dalej w kierunku największego lodowca Islandii - Vatnajökull. Po drodze wstapiliśmy do Dverghamrar (bazaltowego wąwozu skrzatów), by odwiedzić również obecne na Islandii pradawne stwory, które Wikingowie przywieźli ze sobą z Norwegii.
Skrzaty nie przypadkowo wybrały sobie na siedzibę to miejsce, bowiem oprócz pieknych bazaltowych kolumn krótki wąwóz daje widok na jeden z najbardziej ciekawych wodospadów Foss á Sidu, potrafi on mianowicie płynąć do góry, i to nie za sprawą okolicznych sił nadprzyrodzonych a z powodu silnych wiatrów, które potrafią wtłoczyć wodę do góry. Korzystając z opieki skrzatów rozbiliśmy obóz tuż obok Dverghamrar.
Dalej rozciąga się "pustynia" lawowa pokryta pięknym dywanem mchów (trudno tu mówić o "pustyni", gdy życie tak mocno się tu zakorzeniło).
Następny cel: Vatnajökull, a właściwie pierwsze jego odnogi, pomiędzy którymi znajduje się rezerwat Skaftafell, a w nim oprócz pięknych widoków na lodowiec i na nizinę Skeiðarársandur (jest to właściwie olbrzymia plaża z warkoczami strumieni) możemy oglądnąć piekny wodospad Svartifoss z bazaltowymi "piszczałkami".
Po wyjeździe ze Skaftafell jedziemy na linię frontu, do miejsca gdzie kończy się lodowiec i zaczyna gruzowisko skalne. Rzeczywiście widok jak po katastrofie: lód pozostawił po sobie mnósto skał i błota, a wciąż spływająca woda, towrząca liczne strumienie, zamienia to wszystko w grzęzawisko. Z trudem, ale udaje nam się wreszcie dotknąć lodowca (między lodowcem a skałą kilkumetrowa przepaść). Warto na pewno przytknąć na chwilę oczy do lodowca, by zostać zahipnotyzowanym głębią kolorów i kształtów zaklętych w lód. Trzeba patrzeć naprawdę z bliska (nos prawie przy lodzie). Jedno spojrzenie w lodowiec i już się wie, że trzeba będzie wrócić jeszcze na Islandię.
Po tym małym tet a tet z lodowcem ruszamy wzdłuż niego dalej jedynką.
Co chwila zza zakrętów wyłaniały się coraz ciekawsze jęzory lodowca, każdy inny, każdy piękny. Jednak po ok. 50 km takiej jazdy nowe jęzory przestały być dla nas już takim wydarzeniem, więc gdy nagle pomiędzy pagórkami mignęło mi coś białego, Jola kategorycznie sprzeciwiała się kolejnemu postojowi. Jako, że jestem uparty nie dałem za wygraną. Zjechałem w boczną drogę i w nadziei ruszyłem pod górę. Raj jaki zobaczyłem wręcz powalił mnie z nóg, poczułem się jak w niebie - pode mną były stada chmur pływających po nieboskłonie...
Ruszyłem pędem po Jolę. Ta, choć broniła się przed wyjściem z samochodu, niechętnie szła za mną na górę, zachęcana krótkim "szczęka Ci zaraz opadnie..." I opadła! Pod nami rozpościerała się wielka laguna od północy połączona z wielkim jęzorem lodowca (Breiðamerkurjökull) a na jeziorze pływają olbrzymie i małe lodowce, a do tego wszystko w pięknym lazurowym odcieniu! Po prostu raj!
W ten oto niecodzienny sposób, trochę kuchennymi drzwiami zobaczyliśmy Jökullsárlón, pradziwą arktyczną lagunę. Poczuliśmy się dodatkowo wspaniale, gdyż niejako odkryliśmy dla nas to zjawisko, na parę kilometrów wcześniej niż znajduje się oficjalne wejście do tegoż przybytku.
Po zrobieniu wielu zdjęć górom lodowym odbijającym się w toni błekitnozielonego jeziora, pojechaliśmy jeszcze rzucić okiem na Jökullsárlón od strony "oficjalnej".
Od pewnego czasu męczył nas jednak pewien dźwięk, jakby kafar gdzieś pracował, albo jakaś huta? Co chwilę słychać było huk i łomot jakby wiele ton stali spadało z kilku metrów na ziemię. Zaciekawieni ruszyliśmy na poszukiwanie źródła tego dźwięku. Jakież było nasze zdziwienie, gdy podjechawszy do plaży (oczywiście z napędem 4x4) okazało się, że to zwielokrotniony huk fal rozbijających się na brzegu.
Dodatkowo odkryliśmy, że góry lodowe wypływające z Jökullsárlón są wyrzucane przez fale na brzeg i czasem można spotkać taką lodową rzeźbę stojącą samotnie na brzegu.
Oczywiście plaża islandzka (jak i wszystko na islandii) musi być wyjątkowa, więc nie jest złota, a czarna; składa się z czarniusienkiego piaseczku - wygląda jak mokry mak.
Dalej ruszyliśmy ku wschodnim fiordom i tam okazało się, że islandzka autostrada nr 1 ma niestety odcinki szutrowe (choć dobrze utrzymane). Zrobiliśmy sobie mały skrót górską drogą 939 i dojechaliśmy znów do jedynki, a nią do jeziora (niektórzy twierdzą, że rzeki) Lagarfljót. Tu na pewno znajdą swoją przystań miłośnicy lasów - jest to prawdziwe leśne zagłebie Islandii, w niektórych miejscach można wręcz mówić o puszczy. Cieszyło nas to bardzo, gdyż od pewnego czasu łaknęliśmy już widoku drzew, których przy lodowcach i pustyniach lawowych raczej brakuje. Następny postój to mały wodospad przy farmie Brekka.
Rano wyruszamy we mgle zobaczyć jeden z najwyższych wodospadów Islandii - Hengifoss, wspinaczka idzie trochę ciężko, ale pogoda się powoli poprawia, a droga pnąca się coraz wyżej wyprowadza nas ponad mgłę.
Zmęczenie rękompensuje nam widok zbliżającego się ku nam wodospadu. Gdy docieramy w jego pobliże widzimy już, że to olbrzym, który prawie pojedynczą strugą ze 130 m spada w dolinę. Ale tego było mało boskiemu artyście, musiał dodać jeszcze piękne tło w postaci jaskrawo czerwonych pręg biegnących w skałach, na tle których tkwiła kolumna wodospadu. Słowo "tkwiła" nie jest może najlepsze, gdyż jest zbyt statyczne a Hengifoss to czysta dynamika.
Z Hengifossa ruszamy dalej na północny-wschód, zachodnim brzegiem Lagarfljót, by później po krótkim odcinku jedynki zjechać na drogę 917 prowadzącą wprost ku górom Hliðarfjöll oraz Smjorfjöll (czyli Maślanym Górom). Przez góry te prowadzi malownicza trasa zwana przez naszą ekipę Maślanką, ze względu na widoczne z dala Góry Maślane, w których wbrew finlandzko-lapońskiej propagandzie urzęduje Święty Mikołaj.
Po zjechaniu stromymi serpentynami w dół, oczom naszym ukazał się widok jak z filmu: na tle gór przepiękne fiordy, skaliste klify i liczne ostre skałki wystające z morza. Przy takich widokach dojechaliśmy do Vopnafjörður mijając przy tym piękny wodospad. Stąd prosto na północ do Þóshöfn, małego miasteczka z dużą fabryką rybną. Miasteczko znajduje się u wrót na Langanes długiego półwyspu skierowanego na północny wschód.
Stamtąd dalej drogą 85 oraz 867 wjechaliśmy w niezamieszkały interior. Droga oczywiście jak przystało na Islandię to szutr lub nawet coś gorszego, przy najgorszych poprzecznych koleinach zwalnialiśmy do 40-50 km/h, ale dało się jechać. Za to widoki jak z Księżyca - tu można kręcić na pewno filmy SF. Po drodze, oprócz różnorakich pagórków, również prawdziwe wulkany!
Dojechawszy znów do drogi 85 odbijamy za chwilę na na niezbyt dobrą drogę nr 864, która wiedzie nas do prawdziwego wodnego Armagedonu, czyli po kolei wodospadów Hafragilsfoss, Dettifoss i Selfoss. Ale największe wrażenie robi na nas oczywiście król w osobie Dettifossa, którego przez potężny ryk trzeba nazwać wręcz potworem - 100 m³ wody spada w ciągu sekundy z wysokości ok. 40m. To musi robić wrażenie i robi, wierzcie mi! Jak się podejdzie do Dettifossa blisko, to człowiek nie wie czy się modlić, czy uciekać, czy poprostu stać i podziwiać... Trudno to opisać słowami, ale wyobraźcie sobie, że stoicie parę metrów od startującej rakiety na Księżyc - to jest właśnie to.
Po takiej dawce emocji ruszamy dalej już drogą jedynką do Mývatn. Ponieważ zbliżała się noc z daleka zobaczyliśmy jakąś fabrykę (niejeden tu w duszy zawoła - wreszcie jakiś przemysł na tej Islandii). Jakież jednak było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że dymy owszem produkuje fabryka, ale o nazwie "Matka Ziemia Sp. z o.o.". Na połaci ziemi wielkości stadionu bulgotały błotne kałuże niczym wielkie gary, a obok kilka syczących fumaroli wyrzucających parę jak z komina. Przepiękny widok. Ocenę zapachu pozostawię tym co przyjadą i sami poczują (dziś oddałbym wszystko by poczuć ten zapach raz jeszcze ;-)).
Obok znajduje się, jedna z wielu na Islandii, geotermalna elektrociepłownia Krafla, obok której można podziwiać efekty niedawnego wybuchu wulkanu (m.in. krater Víti).
Dalej droga jedynka zawiodła nas do jeziora Mývatn. A tam, to już istne cuda, które natura zafundowała ludziom: kratery, lawa tworząca całe tabuny rzeźb skalnych o przedziwnych kształtach, lasy, rozpadliny, itp.
Krajobraz tym razem bardziej przypominający już obcą planetę.
Dalsza podróż do północnej stolicy czyli Akureyri miała jeden zasadniczy przystanek: Goðafoss. Rzeczywiście zasługuje na miano wodospadu bogów (gdybym był bogiem, na pewno ten wodospad dostałby moją akredytację). Składa się z trzech głównych strug, które spadają do przepięknej kotliny wyłożonej kolumnami z bazaltu, a wszystko w scenerii górskiej.
Przyjeżdżamy do Akureyri - najważniejszego miasta północy; niektórzy przyznają temu miastu pierwszą notę jeśli chodzi o piękno, przytulność i spokój.
Jak przystało na duże miasto (oczywiście w skali Islandii) liczące sobie aż 15 tys. mieszkańców, są tam centra handlowe, kilka dużych hipermarketów, muzea, szkoły wyższe itp.
My postanowilismy założyć tu (używając terminologii wojskowej) bazę wypadową, gdyż naszym celem było przekroczenie koła polarnego w jedynym miejscu w państwie o nazwie Islandia, ale już nie na wyspie Islandii, lecz na wyspie Grímsey. Mieszkańcy wysepki muszą mieć duży problem z nazewnictwem głównej części swego państwa, gdyż nie mogą powiedzieć na główny ląd "Islandia" bo oni to też "Islandia", tyle że pańtwo a nie wyspa. Tę dwuznaczność słowa Islandia, muszą pokonywać mówiąc po prostu "mainland" czyli główny ląd, gdy chcą odwiedzić kogoś na wyspie Islandii.
Ale dość tych słownych potyczek, czas wsiadać do samolotu i lecieć... O przepraszam, powiedziałem: "samolotu", a powinienem: "samolociku" (jak widać słowne potyczki weszły mi w krew) - gdyż to, do czego wsiedliśmy przypominało busa ze skrzydłami; miejsc było może z 8, może 10. Akurat byliśmy jedynymi pasażerami, więc czuliśmy się komfortowo, choć trudno powiedzieć, czy lecieliśmy pierwszą czy drugą klasą.
Wcześniej umówiona pracownica lotniska z Grímsey obwiozła nas swoim samochodem po całej wyspie (mają tam może 2 km dróg i do tego stację benzynową, bo każdy ma samochód!!). Mimo, że polski "angielski" różni się dość mocno od islandzkiego "angielskiego" udało nam się dowiedzieć, że na wyspie nie ma ani jednego kota i psa (według mnie to duży minus, choć Pani była najwyraźniej z tego dumna). Odwiedziliśmy również miejscową kapliczkę - była tak mała, że chyba 100 mieszkańców musi na raty przychodzić na mszę... Przepieknie jest wykończony sufit tej kapliczki - wygląda jak rozgwieżdżone niebo, a dodatkowo islandzki ksiądz zna polskie piosenki(!).
Wizyta na wyspie była krótka i po otrzymaniu dyplomów potwierdzających przekroczenie koła, samolot (niech im będzie) zrobił specjalnie dla nas kilka dodatkowych kółek nad wyspą (DZIĘKUJEMY PANU KAPITANOWI!), byśmy mogli zrobić jak najwięcej zdjęć.
Po powrocie do Akureyri znów mozliwość zrobienia większych zakupów i dalej w drogę jedynką na zachód.
Droga prowadzi przez przepiękne i wysokie góry z przepięknymi formacjami skalnymi na szczytach.
Dalej mijamy Blönduós by dalej drogą 1 dotrzeć aż na zachód wyspy. Tam skręcamy w drogę 528, by dotrzeć do wodospadów Hraunfossar i Barnafoss. Hraunfossar jest rzeczywiście warty tej drogi - jest o tyle nietypowy, że nie spływa ze szczytu skały w dół; on po prostu wypływa z połowy zbocza (jakby znikąd) i strugami na długości kilkuset metrów spływa do rzeki, na której 100 m wcześniej znajduje się "zwykły" wodospad Barnafoss. Całość tworzy urzekającą całość.
Wracamy do jedynki dalej mknąć w dół zamykając wielkie koło wokół wyspy.
Lecz "żołnierz nie spocznie, gdy wróg czuwa", więc po drodze znów skręcamy na drogę 47 (przynajmniej oszczędzamy 50 zł na płatnym tunelu), by okrążając Hvalfjörður skręcić w małą boczną szosę prowadzącą w okolice Glymura (nawet nazwa wyróżnia ten wodospad, gdyż brak mu końcówki -foss) najwyższego wodospadu na Islandii (ok. 200 m!).
Niestety, po wybraniu błednego szlaku, mogliśmy podziwiać z daleka tylko fragment tego kolosa (a szkoda). Z powodu braku czasu musieliśmy wycofać się na z góry upatrzone pozycje...
Tak więc znów jestesmy w Reykjavíku, jeszcze tylko spacer po głównych uliczkach stolicy i ruszamy ostro (za godzinę zamykają!) do Błekitnej Laguny (Bláa Lónið). Mimo, że niektórzy wysublimowani islandofile twierdzą, że Blue Lagoon jest lekko kiczowata, wydaje się nam jednak, że warto zdecydowanie polecić ten rzeczywiście błekitny naturalny basen pod gołym niebem, z wodą ciepłą cały rok! Do tego oczywiście jest pełne zaplecze socjalne: prysznice, przebieralnie (na pasek magnetyczny w formie bransolety); bar z możliwością popijania drinków w wodzie, gdy np. pada śnieg.... raj na ziemi dla leniuchów :-)
I to już koniec trzeba wracać... niestety.
Siedząc w samolocie wiedzieliśmy już jedno na pewno: TRZEBA TU WRÓCIĆ! A że żołnierz nigdy nie kłamie... więc przeczytajcie o tym jakie są następne wyprawy...
|