03.07.2006r.

Wielkie ale kameralne islandzkie Dni Morza


Uczestnictwo w obchodach Dni Morza w Reykjavíku, to ciekawe przeżycie, szczególnie dla obcokrajowca biorącego w nich udział po raz pierwszy. Islandczycy potrafią bawić się i cieszyć z rzeczy, obok których inni przechodzą obojętnie.

Z bilboardów, zapowiedzi w mediach i zbudowanych na tym moich wyobrażeniach o tym święcie wynikało, że będzie to olbrzymie wydarzenie z imprezami rozsianymi w różnych miejscach miasta. Ponadto, pomna chociażby Festiwalu Nauki odbywającego się w polskich miastach, obawiałam się, że trzeba nie lada dobrego wcześniejszego przygotowania swojego planu, by móc obejrzeć w miarę wszystko, co by się chciało. Mimo, że znam już trochę Islandię i wiem, że trzeba zawsze brać poprawkę na wielkość wszystkiego co tu jest i co się tutaj dzieje, to zawsze wpadam w tę samą pułapkę - manię skali polskich realiów. Ale "zaskoczenie", które potem następuje (nie typowe zaskoczenie, bo do przewidzenia, jakby się tylko trochę wcześniej zastanowić) jest zawsze pozytywne, gdyż właśnie za tę kameralność i nieniknięcie w tłumie kocham Islandię...

Z zamiarem opracowania własnego planu: co, gdzie, kiedy i jak się przemieszczać między poszczególnymi miejscami, nosiłam się w każdej wolnej chwili, począwszy od momentu, gdy w moje ręce wpadł wydany przez dziennik "Morgunblaðið" dodatek z opisem wydarzeń nadchodzącego "Hátíð Hafsins 2006". Los chciał, że tych wolnych chwil nie miałam zbyt wiele, więc moje przygotowanie do świadomego uczestnictwa w obchodach było raczej pobieżne. Jeszcze na godzinę przed wyjściem na imprezę, desperacko próbowałam ustalić ów plan, ale ulotka Morguna przygotowana była oczywiście w przepięknym islandzkim języku (praktycznie dla mnie niezrozumiałym), a na tłumaczenie ze słownikiem w ręku nie było już czasu. Trudno, trzeba iść na żywioł - najwyżej czegoś nie zobaczę.

Sobota, Laugavegur, sporo ludzi spacerujących całymi rodzinami. Jedni już wracają, a inni kierują się dopiero do portu. Nikt się nie spieszy, choć słyszałam, że warto być w porcie wcześniej, gdyż z niektórych atrakcji nie wszystkim będzie dane skorzystać - kto pierwszy ten lepszy! Sklepy w większości otwarte, ale na niektórych kartka na drzwiach: "Zamknięte z powodu obchodów Dni Morza". Czuć świąteczną atmosferę. Islandczycy wiedzą, że dużo morzu i ludziom morza zawdzięczają i właśnie w te dni oddają im należny hołd.

Port tego dnia rozbrzmiewa muzyką i zachwyca kolorami. Odświętnie przystrojone statki oferują różne atrakcje. Nawet Ægir - szary okręt Straży Przybrzeżnej, dumnie górujący nad innymi, otworzył dla zwiedzających swoje podwoje. Jest wystawa ryb, którą muszę koniecznie obejrzeć, ale nie teraz, gdyż za chwilę odpływa Sæbjörg - statek szkoły ratowników morskich na rejs wycieczkowy po zatoce. Większość ludzi czeka już na pokładzie, ale obsługa statku zachęcającymi gestami zaprasza jeszcze do końca kolejnych gości. Bez stania w kolejkach, którymi mnie wcześniej straszono, wchodzę na pokład. Chyba już jako ostatnia. Teraz muszę wywalczyć jakąś ciekawą "miejscówkę" przy burcie. Spokojnie... Muszę wreszcie wyłączyć swoje nawyki wywiezione z dużego polskiego miasta i nauczyć się chować stres, pośpiech i walkę o wszystko do kieszeni. Tu wszystkiego dla wszystkich wystarczy, a tym bardziej nikt nie zachowa się jak przysłowiowy pies ogrodnika. "Pamiętaj o skali, o innych wartościach i innym trybie życia tutaj!" - powtarzam sobie w myślach...

Wszyscy spacerują po pokładzie - trzeba przecież porozmawiać z tym znajomym, tym i tamtym też. Ludzie są uśmiechnięci, uprzejmi i życzliwi. Pozdrawiają się nawzajem, nawet wtedy, kiedy się nie znają. Miła i uspokajająca atmosfera, "wymuszająca" życzliwość nawet gdy nie jest się życzliwym...

Odpływamy od lądu. Najpierw widać przepiękną panoramę na cały Reykjavík, a później z bliska wysepki zatoki: Akurey i Engey (wreszcie widzę jej latarnię z bliska!) oraz zachodnią część Viðey. Zaraz po naszym wyruszeniu z portu, podpływa do nas motorowy ponton z trzema ratownikami na pokładzie. Chwila niepokoju... ale zaraz można się było zorientować, że to tylko pokazy ich umiejętności. A potrafią wiele! Z takim ratownictwem można czuć się na wodach Islandii bezpiecznie. No, może lepiej nie rozbijać się przy wyspie Lundey, gdyż zapytany o nią członek załogi Sæbjörg nie umiał wskazać, gdzie ona leży! Dziwne, ale jakże islandzkie... ;) Znając jednak islandzkie realia, mogę całkowicie zapewnić, że ci z załogi, którzy powinni to wiedzieć, wiedzą to na pewno. Może trafiłam na osobę, która całe życie wiąże liny podczas cumowania tego statku i choć nie wie gdzie leży Lundey, to na pewno swoją pracę wykonuje najlepiej jak to tylko możliwe.

Pogoda, jak często na Islandii, nienajlepsza - wieje spory wiatr i od czasu do czasu kropi deszcz. Islandczycy jednak dość lekko ubrani; dużo osób w lopapeysach (swetrach z owczej wełny w tradycyjne islandzkie wzory). Turystę (albo obcokrajowca, ale jeszcze krótko mieszkającego na Islandii) zawsze łatwo odróżnić od tubylca - jest ubrany po uszy i genialnie przygotowany przeciwdeszczowo. Mimo to zawsze jest mokry i zziębnięty. Islandczycy zaś wydają się być wręcz mniej "przemakalni". Podczas ulewy wyglądają bardziej sucho niż inni, jakby nosili jakąś niewidzialną pelerynę:) Dla przeciętnego Polaka, deszczowa pogoda oznacza nieudany, depresyjny dzień, a już na pewno nie sprzyjający spędzaniu czasu na świeżym powietrzu. Islandczycy bawią się tak samo w słoneczną, jak i deszczową pogodę. W sumie... powiedzmy sobie szczerze, nie mają wyjścia:)

Prócz nieodzownych aparatów fotograficznych, większość pasażerów wyposażona była w butelki, czymś w środku wypełnione - bynajmniej niczym ciekłym. Już wiem: to butelki życzeń, które, jak zapowiadano w programie, zostaną wrzucone do morza. Prócz kilkorga dzieci, które pozbyły się swoich butelek już wcześniej, wszyscy poczekali, aż statek zatrzyma się w najdalszym, podczas rejsu, miejscu od brzegu i, prawie jak na komendę, butelki wylądowały w wodzie.

Idę zwiedzać wnętrze statku. W restauracji podają gofry i napoje. Sporo ludzi kłębi się przy boku kapitana za sterami w jego kabinie. Opowiada on o swojej pracy tak ciekawie, że hipnotyzuje dziecięcą część widowni. Niektóre miały okazję posiedzieć na krzesełku kapitańskim, a nawet "skorzystać" z komputera nawigacyjnego. Aż cud, że dotarliśmy bez szwanku do portu:)

Jestem na lądzie. Późno, ale kieruję się w stronę wystawy ryb. Przedstawiciel każdego gatunku leży w osobnej skrzyni wypełnionej lodem. Tabliczka wbita w lód informuje o nazwie delikwenta i innych ciekawych danych na jego temat. Wystawę przygotował Instytut Badań Morskich. Robi wrażenie! I znów dzieci w roli głównej: tylko one bez strachu i obrzydzenia dotykają i głaszczą morskie "potwory", których faktura skóry nie zachęca do cielesnego z nimi kontaktu.

No dobrze, a gdzie wystawa sprzętu ratowniczego? Gdzie to miejsce? Jak tam dojechać? Gdzie moja mapa? Czy jeszcze zdążę? Spokojnie... Wystarczyło się odwrócić i już przede mną ogromne monstery na wielkich oponach i gąsienicach. Każda część wybrzeża portowego ma inną nazwę, dlatego, czytając program imprez miało się wrażenie, że poszczególne atrakcje będą odbywały się w zupełnie innych miejscach. A tu wszystko jest w zasięgu wzroku, atrakcja przy atrakcji.

Tuż za monsterami, ratownicy przeprowadzali pokazy i kursy pierwszej pomocy. Jeszcze dalej postawiono biały, duży namiot, w który m.in. wystawiał się islandzki związek płetwonurków i zorganizowano kawiarnię. W obrębie portu było również wesołe miasteczko i budka, w której oferowano grillowane owoce morza.

Zbliżała się 18:00. Imprezy dobiegają końca. Dwa wózki widłowe podjeżdżają i zabierają skrzynie z wystawianymi rybami. Wszystko "zwija się" w błyskawicznym tempie, milknie gwar, gaśnie muzyka...

Niedziela, to drugi dzień obchodów - Dzień Marynarza. Atrakcji przygotowano podobną ilość co na sobotę, ale pogoda zdecydowanie nie dopisała. Lało jak z cebra. Postanowiłam zachować się jednak jak rasowy Islandczyk i udając, że nie zauważam deszczu, pobiegłam do portu. Niestety, w tak niesprzyjających warunkach, moja teoretycznie nieprzemakalna kurtka nie wytrzymała zbyt długo i zaczęła przesiąkać. W trosce o swoje zdrowie postanowiłam, że jednak długo tu sobie nie zabawię, ale zdążyłam zobaczyć parę rzeczy, m.in. chrzest nowego statku rybackiego - Magni. Najpierw odsłuchaliśmy melodii zagranej na trąbce (może to był jakiś hymn marynarzy, nie wiem..), potem przemówień oficjeli, a następnie pastora, który poświęcił statek i przekazał kapitanowi biblię. Księga ma od tej pory towarzyszyć statkowi we wszystkich rejsach. Była również matka chrzestna, która tradycyjnie rozbiła butelkę szampana o burtę statku.

Za nieco ponad godzinę mają rozpocząć się nad portem pokazy lotnicze, ale ja już niestety muszę wracać. Idę wzdłuż portu. Nagle zauważyłam skaczącą do lodowatego morza z wysokiego nabrzeża kobietę. Nie tylko mnie chyba serce stanęło na ten widok. Natychmiastowa akcja ratunkowa: podpływają pontony motorowe i wyciągają ofiarę z wody. Jedynie uśmiechnięte twarze ratowników i samej "poszkodowanej" zdradzały, że był to tylko pokaz akcji, a nie prawdziwy wypadek. Ufff...

Wracając do domu wstąpię jeszcze na Kolaportið. Kupię, jak co tydzień, ciasto z Selfoss - podobne do polskiej szarlotki, ale z nieodzownym zapachem kardamonu. Teraz niedziele zawsze pachną u mnie kardamonem...



Wiecej artykułów

Skomentuj tę wiadomość na forum





Copyright © 2003-2006 ICELAND.PL
Wszelkie prawa zastrzezone - All rights reserved