O portalu Radio Forum Archiwum Porady Czat E-mail Współpraca
II Wielka Wyprawa (lato 2003) - cz.3.
I Wyprawa
(lato 2002)


II Wielka Wyprawa
(lato 2003)
menu

III Wyprawa
(jesień 2003)




"Kierunek - lodowiec"
trasa: Seyðisfjörður - Egilsstaðir - Eyjabakkajökull - Aðalból - Egilsstaðir
czas: 14 sierpnia - 18 sierpnia





SEYÐISFJÖRÐUR I EGILSSTAÐIR

Był pogodny poranek (nawet niebo cieszyło się na nasze przybycie), gdy na horyzoncie widać już było fiord Seyðisfjörður, na którego końcu znajduje się miasto o tej samej nazwie. Mimo środka lata na szczytach gór lśnił biały śnieg ozłocony promieniami słońca. Całość w istocie zapierała dech w piersi - w tej chwili pomyśleliśmy, że może to jednak dobrze, że prom nie pływa do stolicy, gdyż ominąłby nas tak genialny widok. Po obu stronach fiordu znajdują się wysokie góry, składające się jakby z warstw, czym przypominają trochę sękacza. Taka budowa gór jest charakterystyczna dla większości gór Islandii.

Po mozolnej procedurze celno-imigracyjnej (o wiele szybciej i przyjemniej odbywa się to na lotnisku), wreszcie wjechaliśmy do Islandii. Portowe miasto zamienia się z cichego w gwarne, gdy ze statku wylewa się cała masa pasażerów i samochodów; puste ulice ożywają, robią się małe korki na ulicach; w tym samym czasie już czeka kolejka samochodów chcących wjechać na prom. Po paru godzinach wszystko milknie, większość przybyszów rozjeżdża się po Islandii, a prom odpływa...

My swoje pierwsze kroki skierowaliśmy wzdłuż fiordu - jego północną stroną do ślicznego i romantycznego (brak go w przewodnikach) wodospadu, który kilkoma stopniami opada ze wzgórz na nadmorską równinę. Droga prowadząca do wodospadu była pierwszym wyzwaniem dla naszego wozu - bardzo nierówna i kamienista, a do tego spadek rzędu 30°! Wodospad, choć nieznany, okazał się wart wysiłku.



Dzięki krótkiemu postojowi, byliśmy świadkami majestatycznego odpłynięcia Norröny fiordem na otwarte morze.

Po wdrapaniu się na wyższy stopień wodospadu i zamoczeniu nóg w lodowatej wodzie (cóż to było za wyzwanie!), udaliśmy się z powrotem do Seyðisfjörður. Zwiedziliśmy miasto i przejechaliśmy drogą na drugi brzeg fiordu, by z oddali zobaczyć wodospad, przy którym byliśmy przed chwilą.

Po ostatnim rzucie oka i obiektywu na fiord, ruszyliśmy szybko drogą w kierunku Egilsstaðir. Przewodniki nie kłamią, mówiąc, że ten krótki odcinek wprost obfituje w wodospady. Choć nie należą one do najsławniejszych, dają przedsmak tego co dalej zobaczymy na Islandii. Jednym z większych był Gufufoss. Ze szczytu przełęczy, przez którą biegnie droga łącząca oba miasta, rozciągała się cudowna panorama na całą wschodnią Islandię, w dole widzieliśmy Egilsstaðir, a daleko na horyzoncie ośnieżony szczyt prawdopodobnie Snæfella. Ponieważ było już późno, więc po krótkim objeździe po Egilsstaðir, wróciliśmy się kawałek, by rozbić obóz niedaleko szlaku do wodospadu Fardagafoss.

Następny dzień zaczął się od pieszej wędrówki do Fardagafossa, który naprawdę wart jest tego wysiłku. Nie jest on bardzo wysoki, ale posiada urocze otoczenie; wodospad leży w skalnej kotlinie i jego wody spadają do kanionu, wzdłuż którego prowadził nas wcześniej szlak. Aby obalić mit o pustynności Islandii staraliśmy się wyszukiwać najbardziej spektakularne przykłady bogatej szaty roślinnej - pierwszym stał się piękny podgrzybek (ze względu na brak możliwości przetwórczych pozostawiliśmy go w spokoju).

Po tej porannej zaprawie na dalsza część dnia, ruszyliśmy na spotkanie z Egilsstaðir - tam przede wszystkim rozprawiliśmy się z problemem "brzęczenia" samochodu przy wolnych obrotach - winna okazała się rura wydechowa, na której poluzował się katalizator. Po wspawaniu nowego kawałka rury wydechowej, zadowoleni ruszyliśmy do miasta. O ile w Seyðisfjörður w małej księgarni udało nam się zakupić mnóstwo ciekawych książek i map, to o tyle w Egilsstaðir nie było księgarni z prawdziwego zdarzenia i należało pojechać do miasteczka Fellabær, które razem z Egilsstaðir tworzy właściwie jedną "metropolię" na dwóch brzegach Lagarfljót.

Z Egilsstaðir udalismy się drogą nr 1 (główna islandzka "autostrada" obiegająca wyspę) wzdłuż jeziora/rzeki Lagarfljót. Zapamiętajcie sobie jak wygląda ta piękna droga - porównacie sobie jak wyglądają inne górskie drogi Islandii. Ponieważ w pewnym momencie 1 odbija na południe od jeziora, więc zjechaliśmy na drogę 931, by kontynuować nią podróż wzdłuż jeziora. Jest to jedno z tych nielicznych miejsc na Islandii, gdzie można mówić o prawdziwych lasach - w niektórych miejscach może nawet o puszczy... To tu znajduje się najstarsze zasadzone drzewo Islandii - jednak proszę nie porównywać go z naszym Bartkiem, gdyż drzewo to zostało zasadzone w latach 30-tych XX-go wieku, więc jest raczej "młodzieniaszkiem" w porównaniu do naszego staruszka.

Przy ładnej pogodzie rozbiliśmy na krótko obóz nad jeziorem, by przygotować sobie krótki posiłek.

Jadąc dalej drogą 931 napotykamy most nad zwężającym się w tym miejscu jeziorem. Jednak postanawiamy jechać dalej na wprost drogą 933 - opłacało się! Dzięki wspaniałej pogodzie udaje nam się zobaczyć wspaniały wodospad Hengifoss. Spada na tle skał o różnobarwnych pasach - na poprzedniej wyprawie mieliśmy okazję obserwować Go z bliska. Należy do Wielkiej Korony Islandzkich Wodospadów (razem z takimi jak: Glymur, Háifoss, Gullfoss, Dynjandi, Skógafoss, Dettifoss, Selfoss, Seljalandsfoss, Foss, Goðafoss, Aldeyjarfoss, Systrafoss) - oczywiście wodospadów pięknych i piękniejszych jest całe mnóstwo na Islandii - szczególnie dużo jest ich na Snæfellsnes, Zachodnich Fiordach i Skarðsströnd. Ponieważ przy każdym wodospadzie można się zachwycać - wdzierają się do serca zarówno te mniejsze, czasem zupełnie malutkie strumyczki spadające z gór, jak i te wielkie zupełnie monstrualne (zarówno pod względem wysokości, jak i ilości wyrzucanej wody). Wodospady te, oprócz problemów sercowych, sprawiają jeszcze jedną trudność: językową - brakuje po prostu coraz to nowszych słów by opisać ich piękno - przy każdym nasuwają się od razu "piękny", "wspaniały", "zachwycający", ale tak naprawdę słowa tu nic nie znacżą - trzeba przy nich być by poczuć ich moc i piekno - żadne opisy, zdjęcia, czy filmy tego nie pokażą - są wręcz obrazą dla piękna tych zjawisk.

Oglądanie Hengifossa z takiej perspektywy było dla nas nie lada przeżyciem i niejako nagrodą za ubiegłoroczny wysiłek włożony w dotarcie do tego olbrzyma (ponad 100 m wysokości). Z daleka można było podziwiać również jego mniejszego brata: Litlanesfoss, który leży poniżej głównego wodospadu.

Ruszyliśmy dalej drogą 935 by doliną rzeki Kelduá wśród leśnych ostoi dojechać na małej farmy Sturluflöt, która leży na samym końcu doliny. Dookoła góry a tuż przy farmie do głównej rzeki dopływa mniejsza Fellsá. Oczywiście jest tu też kilka mniejszych wodospadów.

Ponieważ droga jest ślepa i dalej można iść już tylko pieszo (prowadzi stąd kilka ciekawych szlaków) zawracamy i dojechawszy drogą 935 skręcamy na zachód na drogę 933, by dojechać do parkingu przy Hengifossie. W nocy duch Hengifossa odwiedził nas prawdopodobnie we śnie, gdyż żałowaliśmy iż ze względu na pośpiech tym razem ominie nas wędrówka do tego olbrzyma. We śnie wodospad wzywał nas do siebie, ale cóż może innym razem...



KIERUNEK - INTERIOR

Rano dokonujemy przeglądu samochodu i wracamy się mostem nad Lagarfljót drogą 931 do serca islandzkiej puszczy, gdzie znajduje się najbliższa stacja benzynowa. Po zatankowaniu i uzupełnieniu najważniejszych płynów, jedziemy z powrotem tą samą drogą i minąwszy Hengifoss zaglądamy na chwilę do Skriðuklaustur, gdzie znajduje się muzeum i centrum kulturalne (Dom Gunnara Gunnarssona) w pięknie utrzymanym dworku pokrytym trawiastym dachem - technologia ta była dawniej najczęściej stosowana przy budowie domostw na Islandii. Moim skromnym zdaniem jest to najpiękniejszy budynek jaki widzieliśmy na całej Wyspie - sami popatrzcie na zdjęcia!

Po tym krótkim postoju wracamy się 2 kilometry do skrzyżowania z drogą F910. Jak nazwa wskazuje (literka F) - jest to droga górska. Wspina się ona dość ostro na góry otaczające od północnego-zachodu dolinę Lagarfljót. Po dość ostrym podjeździe woda powoli gotuje się w chłodnicy, więc musimy na chwilę przystanąć, by uzupełnić poziom płynu do chłodnic i jednocześnie odpowietrzyć chłodnicę. Przy okazji warto wspomnieć, iż w tej okolicy odbywa się największe przedsięwzięcie budowlane Islandii - budowa tamy Kárahnjúkar. Daje się to zauważyć właśnie na drodze F910, która prowadzi również na teren budowy. Pędzące całe tabuny ciężarówek są dowodem na trwające na wielką skalę przedsięwzięcie. Byliśmy świadkami jak potężna cysterna tankowała wodę z górskiego strumienia. Przy drodze leżą zwoje kabli - czuje się ducha wielkiej budowy. Im dalej jechaliśmy na południowy-zachód tym bardziej zbliżaliśmy się do terenu budowy.

Jednak nie zaprzątaliśmy sobie tym głowy, podziwiając ciekawy krajobraz. Po wjechaniu na górę, jechaliśmy płaskowyżem usianym licznymi jeziorkami. Porównajcie sobie ten widok drogi z poprzednim - a to jedna z lepszych dróg w interiorze - można spokojnie maluchem jechać, choć kamienie i trochę kolein mogłoby być męczące dla małego samochodu. Jadąc w ten sposób dotarliśmy do skrzyżowania z nienumerowaną drogą prowadzącą do Laugarkofi. Naszym celem nie była jednak ta farma, lecz wodospad Slæðufoss znajdujący się na rzece Laugará. Wodospad ten jest niski, lecz zaprawdę urokliwy.

Po powrocie na F910, skręciliśmy po paru metrach znowu w lewo, w drogę prowadzącą wzdłuż Hafursakvisl do Eyjabakkar. Po drodze mijamy ciekawie wyglądający wodospad (ochrzczony przez nas jako Hafursfoss), po czym jadąc dalej docieramy do brodu na rzece Hafursá - zaraz za brodem znajdujemy się w delcie pomiędzy rzekami Jökulsá í Fljótsdal oraz wpadającą do niej Hafursą. Krótki spacer wzdłuż Hafursy daje nam możliwość podziwiania dwóch małych wodospadów, które leżą tuż przed połączeniem obu rzek. Niestety, brak odpowiedniego obuwia i stroju uniemożliwia nam przedostanie się na drugi brzeg Hafursy, gdzie zamierzaliśmy powędrować aż do Hrakstrandarfoss (jednego z licznych wodospadów na Jökulsie). Zamiast wodospadu udało nam się za to namierzyć wzdłuż Jökulsy kilka miniaturowych ciepłych źródełek.

Warto wspomnieć, że Jökulsá to rzeka wyglądająca jak mleko (chyba o niej myśleli pierwsi Wikingowie, mówiąc, że Islandia to kraj mlekiem i miodem płynący - ale gdzie miód? :). Rzeka jest mętna od zawartych w niej drobin materiału skalnego wypłukanego po drodze z lodowca. Rzeka jest bardzo rwąca i szeroka - sam jej widok wzbudza strach.

Jadąc dalej wzdłuż Jökulsy docieramy wreszcie do dużego wodospadu Eyjabakkafoss, który przecina rzekę po ukosie i w dodatku nie po linii prostej, niestety powoduje to, że jego najciekawsza część jest zasłonięta od zachodniej strony. Na zdjęciu widać tylko małą odnogę wodospadu, jego większa część jest z tego brzegu nie widoczna. I tu kolejny dowód na bogactwa islandzkiej flory - w takiej już raczej jesiennej szacie prezentują się wełnianki Scheuchzera (Eriophorum scheuchzeri). Próby znalezienia przejścia na drugi brzeg kończą się znalezieniem... przejścia linowego! Zamiast brodu lub mostu jest po prostu rozwieszona między brzegami stalowa lina... Powiem tylko, że rzeka ma w tym miejscu jakieś 50 m szerokości, jest rwąca, nieprzejrzysta i na dodatek ma niecałe 5°C. Po krótkim rachunku sumienia: duże ryzyko, brak odpowiedniego sprzętu czy choćby ochronnych rękawic, a przede wszystkim brak czasu, wygrywa myśl wycofania się z możliwości przeżycia niezwykłej przygody. Jednak na naszej mapie został ślad i hasło, by wrócić tu na pewno w przyszłości (to miejsce jest już zaklepane!).

Chcąc wrócić do drogi F910 zdecydowaliśmy się na skróty przez góry - między Snæfellem a Hafursfellem; widoki są świetne, droga prowadziła nas wśród stromych zboczy i małych romantycznych wodospadów.
Niestety mgła utrudniła podziwianie króla śniegu (Snæfella)... Mieliśmy za to ciekawą przygodę z owcami - jadąc samochodem zobaczyliśmy niewielkie stadko na drodze (nawet na takim odludziu się trafiają!), zwolniliśmy więc i powoli zbliżyliśmy się do nich. Owce, jak to mają w zwyczaju, na widok (a może dźwięk) samochodu zaczęły uciekać, hmmm, ale tam gdzie było wygodnie im uciekać, czyli drogą! Jechaliśmy więc jakieś 10 km/h, a przed nami peleton owieczek - widok dla kogoś z boku musiał być na prawdę komiczny. Nas ta sytuacja nie bawiła: nie chcieliśmy zbyt przyśpieszać, by zwierząt nie przejechać, albo żeby nie połamały sobie cieniutkich nóżek, którymi już nie były w stanie przebierać szybciej. Z drugiej strony nie mieliśmy czasu na takie żółwie (a właściwie "owcze") tempo. Owieczkom nie chciało się zbiec z drogi w bok, gdyż droga była w miarę równa, a pobocze kamieniste. W końcu miara się przebrała i wykorzystując zakręt przyśpieszyliśmy - zgodnie z oczekiwaniem przestraszone i pewnie już zmęczone tym parokilometrowym biegiem owce pobiegły na wprost na pobocze, a my drogą pojechaliśmy dalej spokojnie.

Drogą F910 minęliśmy Snæfella i skręciliśmy na drogę F909, która zawiodła nas "prosto" do lodowca Vatnajökull. Tak prosto to nie było, gdyż droga przecina mnóstwo strumyków, przez która prowadzą tylko brody. Końcówka drogi była już naprawdę ciężka, droga była już w bardzo złym stanie. Przez całą drogę mogliśmy podziwiać z bliska zachodnią część Snæfella, który pod koniec dnia odrzucił resztki mgły i teraz w pełnej okazałości pozował nam do obiektywu. Do lodowca dojechaliśmy dopiero późno w nocy, a ponieważ droga nie kończy się jakoś szczególnie, więc o mały włos z rozbiegu nie wpadliśmy na ogromne głazy które piętrzą się przed lodowcem. Dla bezpieczeństwa zaparkowaliśmy samochód zjechawszy nieco w bok, na wypadek, gdyby ktoś jeszcze po nocy chciał odwiedzić lodowiec. Na szczęście byliśmy jedynymi śmiałkami... Tak więc w oczekiwaniu na bliski kontakt z lodowcem w dniu następnym, rozłożyliśmy obóz i poszliśmy spać.



LODOWIEC

Rano, dzięki wspaniałej pogodzie, przywitał nas biały (a właściwie niebieskawo-zielonkawo-czarny) olbrzym. Lodowiec upstrzony był czarnymi plamkami, na które składały się kupki materiału wulkanicznego naniesionego zapewne podczas wcześniejszych erupcji pobliskich wulkanów. Lodowiec żył - wypływało z niego mnóstwo strużek wody, dookoła leżały wielkie bryły lodu, które pozostawił cofający się niestety lodowiec. Czasem trudno się było domyślić co jest skałą a co już lodowcem, gdyż przedpole lodowca oraz jego początek "ubrudzone" są materiałem skalnym, popiołami wulkanicznymi i ziemią. Sam początek lodowca jest bardzo ciekawy - między jego czołem a ziemią jest spora luka. We wnękach lodowca można podziwiać większe i mniejsze jaskinie wyżłobione przez wypływającą wodę.

Po powrocie z krótkiego rekonesansu, uzbroiliśmy się w sprzęt fotograficzny i poszliśmy w górę lodowca jakieś 2-3 km. Początek lodowca pokrywają prawie wyłącznie grube warstwy kamieni, a białe mordki lodu pokazują się tylko w dolinkach, którymi płynie woda. Dzięki temu, że dalej lodowiec pokryty jest warstwą drobnych kamyczków, chodzenie po nim nie sprawiało nam problemów (normalnie to wywracalibyśmy się co krok bez raków). Pyły wulkaniczne i inny materiał skalny niesiony przez wodę i wiatr oraz rzeźbiony przez topniejący lód tworzył dziwaczny krajobraz - wyglądało to na robotę jakiegoś kreta.

Im dalej w głąb lodowca, tym bardziej przytłaczająca była jego wielkość. Na początku wyglądało, że po paru krokach osiągniemy jakiś szczyt lodowca, ale gdzie tam - im dalej szliśmy tym lodowiec coraz bardziej wyginał się, ale wciąż było pod górę. Po paru kilometrach zniknęło nam przedpole lodowca wraz z naszym Jeepem - zasłoniło je czoło lodowca. Najciekawsze formy "skalne" tworzy oczywiście w lodowcu woda, która małymi i większymi strumykami wije się po lodowcu, by nagle ni stąd ni zowąd niknąć w jakiejś lodowej czeluści. Te dziury (małe jaskinie) ciągnęły się fantastycznymi kształtami w głąb lodowca, oczarowując nas swą tajemniczą głębią i szumem płynącej wody. Tylko takie jaskinie dawały możliwość podziwiania czystego, niebieskiego lodu, który nie zmącony brudem wulkanicznym hipnotyzował trójwymiarem koloru i fikuśnych ornamentów w nim zastygłych. Niektóre dziury były bardzo małe - choć noga mogłaby się w nich zapaść a inne były na tyle duże, że dawały możliwość swobodnej eksploracji. Często takie "dziurki" były lodowcowymi wodospadami i można je było już z daleka zlokalizować po wzrastającym szumie wody. Czuliśmy się naprawdę mali, szczególnie, że byliśmy nawet nie na centralnym lodowcu a tylko na jego odnodze o nazwie Eyjabakkajökull w pobliżu drugiej odnogi Brúarjökull.

Z oddali widzieliśmy nawet z oddali szczyty Kverkfjöll, który oddziela na północy wschodnią część Vatnajökull od części zachodniej. Wizyta na lodowcu należała do udanych również ze względu na śliczną pogodę. W dobrych nastrojach ruszyliśmy więc w drogę powrotną, którą spodziewaliśmy się mieć udaną, ze względu na pogodę. I nie pomyliliśmy się. Mogliśmy kontynuować sesję fotograficzną Snæfella oraz całej okolicy.

Na deser mogliśmy podziwiać pasące się w pobliżu stadko reniferów, które z małymi cielaczkami spacerowało sobie po bezkresnych łąkach. Z powrotem znaleźliśmy się na drodze F910. Ruszyliśmy więc pełni optymizmu dalej prosto w interior podziwiając pustynny już krajobraz.

Tak sobie beztrosko wędrowaliśmy szlakiem, gdy nagle po kolejnym zatrzymaniu się na sesję zdjęciową, przekręcamy kluczyk, a tu NIC! Rozrusznik ledwo zipie i po chwili krótkich jęknięć stacyjka już nawet nie wydaje z siebie żadnego odgłosu. Akumulator był nowy, więc były dwa rozwiązania: zwarcie lub uszkodzenie alternatora - obie mogły być skutkiem przejazdów przez brody. Komórki milczą, droga po horyzont pusta, a samochód z automatyczną skrzynią biegów nie da rady zapalić na "popych". Jakież było nasze szczęście, gdy po godzinie oczekiwania zjawił się wreszcie pierwszy samochód. Drugie szczęście, że od razu zechciał nam pomóc - okazało się, że to jednak alternator i ładowanie musiało trwać dłużej. Energii starczyło nam jeszcze na kilkanaście kilometrów, tak by akurat dojechać do najbliższej (i jedynej) stacji benzynowej znajdującej się na farmie Aðalból.

Od południa wejścia do doliny strzeże dość głęboki bród, który z racji uciekających resztek energii w akumulatorze musieliśmy pokonać bez normalnych oględzin - na szczęście udało się... Dokładnie przy budynku farmy samochód nam zgasł i już bezwładnie zdążyliśmy tylko zjechać w boczną dróżkę. Farma oprócz usług paliwowych oferuje noclegi, więc mieliśmy okazję spędzić noc w dolinie sławnego z sag banity Hrafnkela (od którego imienia bierze swą nazwę rzeka płynąca środkiem pięknej doliny). Ponieważ Hrafnkel wyczuł w nas chyba bratnie szukające przygód dusze i pozwolił nam spokojnie spędzić noc. Rano podłączyliśmy akumulator do prostownika użyczonego nam przez jednego z farmerów, a sami wybraliśmy się w górę by podziwiać całą dolinę. Jej zbocza o tej porze roku były pięknie zielone i pocięte korytami wiosennych strumieni. W dole wiła się Hrafnkelá która wyglądała jak wstążka z tej wysokości. Na nasze spotkanie wyszły zaciekawione owieczki, nie przywykłe do turystów, którzy depczą ich ulubioną trawkę, którą obrośnięte są liczne parowy.

Gdy po paru godzinach wędrówki wróciliśmy, akumulator był już dobrze podładowany, więc po krótkim spakowaniu rzeczy i podziękowaniu za pomoc ruszyliśmy pędem ku najbliższej metropolii (Egilsstaðir), do której było ok. 100 km. Chyba pobiliśmy jakiś miejscowy rekord prędkości, gdyż nie mając pewności, czy w akumulatorze wystarczy energii, by dojechać do warsztatu, pędziliśmy jak najszybciej... I znów byliśmy w Egilsstaðir, i znów szczęście w nieszczęściu w warsztacie elektryka mieli pasujący do naszego samochodu alternator (to niebywałe jak na Islandię, gdzie nawet opony trzeba sprowadzać z Reykjaviku). Po 2-3 godzinach napraw i montażu ponownie mieliśmy do dyspozycji naszą rakietę i znowu z tego miasta-bazy ruszyliśmy na podbój Islandii. Tym razem wybraliśmy jednak inny kierunek, korzystając z przymusowego powrotu do Egilsstaðir...
Ale o tym już wkrótce!