07.07.2005r.

Trawers Islandii 2004

Największe lodowce Europy, wodospady, rzeki, głębokie kaniony, gorące źródła, gejzery, góry, pustynie – te wszystkie cuda przyrody są do obejrzenia na jednym skrawku lądu, nie tak daleko jak Arktyka czy Park Yellowstone ale jednocześnie na tyle daleko aby stało się to już poważną wyprawą. Dodaliśmy do tego wyzwanie o charakterze sportowym. I tak narodził się pomysł trekkingu – zabrać domek i żarcie na plecy, spakować się na dwa tygodnie i startując w Skógar na południowym wybrzeżu Islandii, przejść interior wyspy z południa na północ aby ostatecznie wylądować gdzieś na Ringu w okolicach jez. Mývatn lub Akureyri – ok. 330 km w linii prostej. Pojechaliśmy tam w trzyosobowym, sprawdzonym składzie. Ambicje i chęci były duże, doświadczenia wspólne też niczego sobie ale los poprowadził nas inaczej .....

Dzień 1 – 27 maj 2004r., czwartek

Jestem u Darka już od wczoraj wieczór. Trochę odsapnąłem po ostatnich zwariowanych dniach – praca, jeszcze jakieś wyjazdy służbowe i jednocześnie zakupy na wyjazd, porcjowanie i pakowanie żarcia. Zajęło mi to dużo czasu. Niestety nie udało mi się spakować do mojego plecaka 70 litrów – na siłę bym to upchnął, ale primo nie przeszłoby to na lotnisku a po drugie straszny ciężar – ponad 32 kg – na plecach. Ostatecznie mam dwa plecaki – jeden duży, drugi mały. Po zważeniu – duży 20,5 kg, mały 11,5 kg (w małym główny ciężar to żarcie). Nie wiem jeszcze jak to będę niósł, ale zostawiam to na później. Całe szczęście, że nie tylko ja będę miał ten problem – okazuje się, że Darek jeszcze się nie spakował. Miał do pewnego momentu złudzenia, ale w końcu też spakował się w dwa plecaki. Jednak 75 litrów ma swoje ograniczenia. Czekamy na Mirka – dociera po 12. Jego plecak to 100 litrów – pełny, dodatkowo Mirek taszczy kilka reklamówek. Ostatni poczęstunek u Darka – pyszna babka z konfiturami. Owijamy plecaki folią – dla ochrony przed uszkodzeniami, karimaty i namiot tworzą odrębną paczkę. No i jedziemy, lotnisko, pożegnanie, odprawa, piwko, ja kupuję jeszcze paczkę słodyczy i wsiadamy do Embraera LOT-u. Po półtorej godzinie Kopenhaga. Ogromny terminal – w porównaniu z Okęciem. Bagaże jadą sobie automatycznie na Islandię a my z bagażem podręcznym wędrujemy po lotnisku. Bagaż podręczny to u mnie i Darka mniejsze plecaki a u Mirka – kilka reklamówek. Ceny w Dani – dramatyczne. Rezygnujemy z piwka za ok. 15 zł. W końcu wsiadamy na pokład Icelandair – pierwszy kontakt. Lot trwa 3 godziny, niestety ani na trasie do Kopenhagi, ani tu nie dostaliśmy jedzenia w ilości, która by nas nasyciła. Zmieniło się – trzeba następnym razem brać swoje lub najeść się przed lotem. Sam lot przebiega bez emocji. O 22:55 czasu warszawskiego (a o 20:55 lokalnego) lądujemy w Keflavíku. Lądując przebijaliśmy się chyba przez pięć warstw chmur ale widzieliśmy też duże obszary zielonego terenu. To oznaczało jedno – śnieg nie będzie wszędzie. Dotarliśmy więc na wyspę. Teraz już wszystko zależy od nas. Lotnisko okazuje się niezbyt duże, kilkakrotnie mniejsze od Okęcia. Szybka odprawa paszportowa, trochę stresu w oczekiwaniu na bagaże – ale są, niezniszczone, kompletne. Okazuje się, że o tej porze na lotnisku wiele nie załatwimy – w części przylotowej nie ma żadnego sklepu, otwarty jest tylko kantorek, wypożyczalnia samochodów i stoją busy do stolicy. Wymieniamy walutę i orientujemy się w kwestii busa. Jest późno, a na lotnisku nocować nie można. Nie mamy zbyt wielu alternatyw, nie znamy okolicy, nie mamy kartuszy z gazem więc ładujemy się do busa i decydujemy się dotrzeć do Reykjavíku, na główny terminal autobusowy BSÍ. Tam jutro rano zaczniemy. Po drodze pierwsze widoki na Islandię – z lewej strony ocean, z drugiej nierówny, płaski teren, tereny domyślamy się, że powulkaniczne, kolory czarno-brunatne, trochę ponure, czasami trochę zieleni. Dalej w tle widać jakieś pasmo wzniesień. Na dworcu BSÍ jesteśmy przed 23 czasu lokalnego. W domu to już pierwsza w nocy. Dworzec – jak nas uprzejmie poinformowano – także jest zamykany na noc. Ale tu już można spać ostatecznie. Ruszamy jeszcze z Darkiem na nocne łowy do najbliższej stacji benzynowej i wracamy z łupem – dwoma kartuszami gazu (po 750 ISK każdy). To nam zabezpiecza paliwo na kilka dni. Decydujemy się nie rozbijać namiotu w środku miasta i przespać się pod chmurką na ławkach przed głównym wejściem na dworzec. Mieliśmy jedną pokusę – obok dworca jest sklep ze sprzętem turystycznym, m.in. namiotami. Namioty – jako prezentacja oferty – w ilości kilkunastu sztuk stały rozstawione pod gołym niebem, bez żadnego zabezpieczenia, obok sklepu na przystrzyżonym trawniku. Musi to być uczciwy naród – u nas długo by tak nie postały. Kombinowaliśmy przez chwilę – może by tak wykorzystać jeden z tych namiotów i wślizgnąć się szybko do środka, przespać i rano wyjść? Ale ostatecznie – ławeczki zwyciężyły. Tylko do Mirka jakoś nie przemawiała perspektywa nocy na ławeczkach – ale i on się w końcu przemógł. Acha – no i pierwsze przecież wrażenia z widnej, polarnej nocy. Faktycznie – północ local time a tu widno jak u nas wczesnym wieczorkiem. Fajnie, ale – nie przeszkadzało. Tak więc pierwszy dzień zgodnie z planem – śpimy w Reykjavíku.

Dzień 2 – 28 maj 2004r., piątek

Obudziliśmy się dość wcześnie – ławeczki nie były zbyt szerokie i wygodne a poza tym wczesnym rankiem już kręcili się ludzie – najpierw obsługa dworca, a potem też podróżujący. Przenieśliśmy się więc do środka budynku i korzystając z toalety umyliśmy się w cywilizowanych warunkach. Potem wzbudziliśmy trochę zainteresowania przygotowując śniadanko na gazie. Nasze pierwsze śniadanko z zaplanowanego menu. Pierwszy gotuje Darek – każdy z nas niesie 6 porcji i uzgodniliśmy, że na zmianę każdy z nas pozbywa się części prowiantu. A więc śniadanie – dziecięca kaszka na mleku w proszku i muesli. Szacujemy, że taka dawka starczy nam do popołudnia. Potem pakowanie – już na drogę, chociaż jeszcze autostopową. W końcu jesteśmy gotowi. Wychodzimy przed dworzec na główną ulicę, która biegnie prosto za miasto i tam przekształca się w Ring – główną drogę Islandii biegnąca dookoła wyspy. O godz. 7 rano stajemy na przystanku autobusowym i zaczynamy nasz śmiały projekt. Zakładamy, że uda nam się kogoś zatrzymać i dojechać autostopem do Skógar. Z rozkładu jazdy busów wynika, że po godz. 12 odjeżdża kursowy bus jadący daleko na wschód, który przejeżdża przez Skógar – ale drogo kosztuje bilet. Wsiądziemy do niego jeśli nie uda nam się złapać stopa. Zmieniamy się co 20 min. Stoimy z kartką, na której napisaliśmy nazwę tego miasta. Ruch coraz większy ale absolutnie nikt nie wykazuje nami zainteresowania. Znajdujemy się tuż obok głównego centrum Reykjavíku, po 2 godzinach dochodzimy do wniosku, że nie jest to dobre miejsce i podejmujemy decyzję o wydostaniu się miejskim autobusem na peryferie miasta. Ciężko nam się zorientować w który bus mamy wsiąść więc wsiadamy w pierwszy, który nadjeżdża – nr 115. Kierowca autobusu okazuje się bardzo przyjazny i pomocny. Tłumaczy nam co i jak a dodatkowo kontaktuje się radiowo z kierowcą autobusu, do którego mamy się przesiąść (nr 10) i uprzedza go o nas i naszych planach. To nam zaimponowało. Zostajemy wysadzeni w miejscu, skąd po ok. 200 m dochodzimy do samego Ringu już poza miastem. Tu już jadą tylko samochody zmierzające w odpowiednim dla nas kierunku – na wschód. Ten ruch okazał się kluczowy. Po 15 min. zatrzymuje się odkryty jeep i ... jedziemy w końcu. W jeepie Nowozelandczyk i Łotysz. Świat jest jednak mały. Są zdziwieni, że Polacy są tu turystycznie – dowiadujemy się, że sporo Polaków mieszka tu i pracuje. Dowiozą nas tylko do Hveragerði ale dla nas oznacza to zrobienie pierwszego kroku – wierzymy już, że dojechanie stopem na miejsce jest możliwe. Pierwsze widoki – Islandia nie zawodzi, dookoła pojawiają się łagodne górki, faktycznie bez drzew, porośnięte czymś zielonym – chyba trawa, mchy, porosty. Jest tak jak w folderach, dodatkowo pogoda nam dopisała pierwszego dnia. Hveragerði to niewielkie miasteczko położone w okolicy aktywnej geotermalnie i znane jest z wykorzystania tej energii dla celów rozwoju rolnictwa. Z drogi widzimy spore szklarnie, w których podobno hodowane są nawet cytrusy. Wysiadamy przy stacji benzynowej, na której Mirek dokupuje kolejne dwa kartusze gazu. I znów zaczynamy łapać stopa – ale zmieniamy taktykę. Nie pokazujemy kartki z nazwą Skógar ale najbliższej miejscowości w tym kierunku. Czekamy niedługo – zatrzymuje się samochód, którym docieramy do Selfoss. Miła Pani wywozi nas za miasto, także nie pozostaje nam nic innego jak od razu zacząć machać ręką. Trochę czekamy, przejeżdża sporo samochodów ale widocznie trzech dorosłych facetów z trzema sporymi bagażami to nie jest to co każdy chciałby zabrać. Nawet jeśli większość pojazdów to sporej wielkości czterokołowce, bardzo często tylko z kierowcą w środku. Ale i tak jesteśmy do przodu w stosunku do autobusu z dworca BSÍ w stolicy. W końcu zatrzymuje się zwykły pojazd osobowy, oznaczony jako taksówka, z kobietą za kierownicą i dzieckiem w foteliku. O dziwo – chce nas zabrać, za free, licznik wyłączony. Ledwo się pakujemy, dwa plecaki do bagażnika, jeden do środka na kolana, staramy się nie uszkodzić dziecka, ruszamy. Po chwili wydaje się skąd to zadziwiające zaangażowanie – pani swego czasu sama podróżowała autostopem, więc chętnie nam pomoże. Znów rozmowy o pracujących Polakach – okazuje się, że sama ma farmę, na której pracuje u niej ok. 20 Polaków. Przede wszystkim jeden zapadł jej w pamięć, który przyjeżdża z suchym prowiantem z Polski, tym się żywi a do Polski wysyła zarobione pieniądze – dla chorego dziecka. Cóż – takie życie. A w Islandii można sporo zarobić jak na polskie warunki – zwykły pracownik na farmie może liczyć na ok. 500 Euro miesięcznie plus wikt i opierunek. Pani była generalnie w szoku gdy usłyszała, że zamierzamy przejść wyspę z południa na północ w dwa tygodnie. Kilkakrotnie dopytywała się czy na pewno wiemy co robimy. A skąd my to mamy wiedzieć?! Pierwszy raz tu jesteśmy. Wysiadamy w połowie drogi między Selfoss i Hella. Tu odbija droga na północ więc się rozstajemy. I tu po raz pierwszy odczuwamy pustkę – jak okiem sięgnąć żadnych zabudowań, tylko pusta droga, my i przestrzenie. Na północnym wschodzie widać wyraźnie wielką sylwetkę jednego z czynnych wulkanów Islandii – Hekla (1491 m n.p.m.). Sam szczyt jest w chmurach. Po dłuższym oczekiwaniu zatrzymuje się duży terenowy Jeep Cheeroke, którym docieramy już bardzo niedaleko celu – wysiadamy za miastem Hvolsvöllur. Krajobraz trochę się zmienia, po północnej stronie drogi coraz więcej gór. Wzmógł się wiatr do tego stopnia, że nie jest przyjemnie stać więc na zmianę jeden stoi na czujce i łapie stopa, a pozostali chowają się przed wiatrem. Ale i tak dobrze że nie pada. Mamy dobry czas, jest ok. 1 p.m. Wreszcie jest złoty strzał – zatrzymuje się gość, który jedzie na zawody motocrossowe do miasta położonego dalej niż Skógar – więc zgadza się wysadzić nas w Skógar. Jest więc wspaniale. Nie jest to może wielki komfort ale najważniejsze że zmierzamy do celu. Po drodze widoki z lewej, północnej strony robią się naprawdę niezłe. Góry są tuż tuż, zbocza dochodzą do samej drogi, chatki powciskane między głazy, ze skalistych zboczy porośniętych zielonym dywanem co chwila wypływają jakieś strumyki, spadają kaskady. Już wyobrażam sobie nas w tym terenie, uśmiech sam wypełza na gębę. Nastroje bardzo dobre. Mijamy dawno niewidzianą stację benzynową. W końcu krótko po godz. 14, zza kolejnej skarpy wynurza się widok na wielki wodospad – to właśnie Skógafoss, główna atrakcja turystyczna tego regionu i obok miasto Skógar. Chociaż „miasto" to określenie trochę na wyrost. Jest co prawda kilka domów, hotel i zabudowania kampingu – no ale to tworzy co najwyżej osadę. Przestajemy się dziwić, że w centrum Reykjavíku niekoniecznie wszyscy kierowcy musieli kojarzyć nazwę wypisaną przez nas na kartce. To tak jakbyśmy w centrum Warszawy łapali stopa np. do Rzepisk w Tatrach. Równie dobrze mogliśmy tam sterczeć do tej pory. No – ale my jesteśmy tutaj. Wyrzucamy bagaże na ulicę, żegnamy się z naszym motocrossowcem i kierujemy się na kamping pod wodospadem. Dochodzimy do sporego placu, pokrytego wystrzyżoną trawką, całkiem pustego. Jesteśmy tu przecież przed sezonem. Za kilka tygodni to miejsce będzie pewnie tętniło życiem ale dziś jesteśmy tu tylko my i kilku turystów pod wodospadem, którzy podjechali samochodami. Zatrzymujemy się przy zabudowaniach sanitarnych – są toalety, coś w rodzaju kuchni, duża zabudowana wiata z podestem. Do wodospadu ok. 50m. W tej pięknej atmosferze, przy huku spadającej wody robimy sobie przekąskę południową – tzw. pierekusik lub pierekurek albo po prostu zupka chińska i baton plus herbata owocowa dla każdego. Jesteśmy w znakomitych humorach. Planowaliśmy tu być wieczorem a jest godz. 15. Moglibyśmy w zasadzie ruszać w trasę ale nie mamy kompletu paliwa. Ruszamy więc z Mirkiem na poszukiwania, Darek zostaje z naszym dobytkiem. Obchodzimy całą osadę – robi wrażenie wyludnionej. Nawet hotel jest zamknięty, nie ma żadnego sklepu. Otwarte jest tylko muzeum regionalne, do którego podjeżdżają geriatryczne wycieczki autokarowe. Zasięgamy języka – owszem paliwo można najprawdopodobniej kupić, ale na stacji benzynowej, którą minęliśmy po drodze w tą stronę. No cóż musimy się tam dostać i zrobić ten zakup. Ruszamy więc i mamy szczęście – nie zdążyliśmy dojść do Ringu kiedy zatrzymuje się wymijający nas samochód jadący od muzeum na zachód. Dwoje Walijczyków już zna nasz problem – tu się wszyscy dzielą informacjami jak widać i są bardzo pomocni. Miłe zwyczaje. Po chwili jesteśmy więc na stacji – paliwo jest i to najtańsze ze wszystkich kupionych przez nas. Dodatkowo kupujemy dobrą i szczegółową mapę. Jesteśmy gotowi do drogi. Teraz tylko wrócić do Darka i ruszamy. Tak chcieliśmy zrobić ale chyba zbyt dobrze nam szło – teraz mamy pecha. Mimo, że jest nas tylko dwóch i bez bagaży – nikt się nie chce zatrzymać. Od Darka dzieli nas jakieś 10 km. Wzmaga się wiatr. Po jakiejś półtorej godziny czekania, w czasie której zarówno ja jak i Mirek zdążyliśmy się trochę zdrzemnąć w rowie, decydujemy się ruszyć na pieszo wzdłuż drogi. Idziemy sobie poboczem i jest nam coraz ciężej – wiatr jest tak silny, że momentami dosłownie zrzuca nas z drogi kilka metrów na pobocze. Trudno utrzymać się na nogach. Wbijamy wzrok w ziemię i maszerujemy krok za krokiem, odwracamy się tylko jak słyszymy odgłos silnika. Co za pech – idziemy tak chyba z godzinę. W końcu ktoś staje i nas podwozi te kilka kilometrów. Do Darka docieramy przed siódmą – tak więc rezygnujemy z dalszej drogi już dzisiaj. Zresztą nie wiemy co z tym wiatrem tam wyżej – daleko moglibyśmy nie zajść. Darek pokazuje nam niewielki wodospadzik na pobliskich zboczach, który „spada" ..... do góry! Wiatr jest tak silny, że zawiewa wodę do góry – z daleka wygląda to raczej jak dym a nie wodospad. Będziemy więc spać na drewnianym podeście – nawet nie rozbijamy namiotu. Jeszcze tylko krótka wycieczka do wodospadu – musimy uwiecznić naszą pierwszą zdobycz. Skógafoss – to 25 m spadku wody. Dla nas – super widok. Jest dokładnie taki jakim widziałem go na zdjęciach. Podchodzimy z Darkiem bardzo blisko, spadająca woda i wiatr powodują, że wodospad otoczony jest mgiełką pary wodnej i rozpylonych kropelek wody. Po chwili stania w bezpośredniej bliskości jesteśmy cali mokrzy. Po prawej stronie wodospadu metalowe schody prowadzą na górę – wchodzimy więc. Widoki robią się piękne – Skały otaczające rzekę i wodospad porośnięte zielonymi mchami i trawą robią bajkowe wrażenie. Zieleń ma barwę bardzo nasyconą. Ściany boczne wodospadu dodatkowo upstrzone są dziesiątkami – jeśli nie setkami – gniazd białych ptaków, chyba jakiegoś rodzaju mew. Wzbijają się i krążą nad nami – bronią swego terytorium. Jesteśmy pod takim wrażeniem tego wodospadu – naszego pierwszego celu, że pstrykamy go ze wszystkich stron. W końcu schodzimy do Mirka. W międzyczasie przewinął się lokalny GOPR-owiec który szedł dokładnie naszą trasą – tyle że na lekko, nawet zaproponował abyśmy się przyłączyli ale nie skorzystaliśmy. Nasze plecaki ważą po 30 kg i na pewno nie będziemy w stanie utrzymać jego tempa. Oszacował nas i stwierdził że będziemy szli jakieś 12 h. Przygotowania do kolacji – słynna potrawa Darka – samodzielnie przez niego mieszanka suszonego mięsa i warzyw, zapakowana próżniowo. Naprawdę jest sycąca i smaczna. Kończymy małym rozgrzewającym toastem za udany dzień. Zagospodarowujemy podeścik, będziemy spać pod chmurką więc wyciągamy płachty biwakowe i śpiwory. Oby jutro nie wiało i nie padało.

Dzień 3 – 29 maj 2004r., sobota

Budzimy się planowo raniutko. Wczoraj wieczorem podjechali jeszcze samochodami turyści i nocują obok. Nie hałasujemy więc, robimy śniadanko, zwijamy się i wreszcie ruszamy w trasę. Ostatecznie nie udało mi się spakować do jednego plecaka – choć trzeba przyznać, że bardzo się nie starałem. Po doświadczeniach dnia poprzedniego zakładam mały plecak z przodu – w ten sposób rozkładam sobie ciężar całego bagażu. Darkowi jakoś udało się spakować dwa plecaki w jeden. Dziś ja karmię – więc zgodnie z ustaleniami biorę na trasę namiot. Dodatkowo każdy z nas bierze po 2 litry wody. Nie ma lekko – muł na plecach przybrał na wadze. Ruszamy na północ – chcemy dziś dojść do Þórsmörk, na północny brzeg rzeki Krossá. Przejście prowadzi pomiędzy dwoma lodowcami, przełęczą na poziomie 1.100 m n.p.m. Nawet przewodniki mówią, że to wycieczka na cały dzień. W Tatrach czasy przejścia zawsze udawało mi się robić krótsze niż podawane bez specjalnego wysiłku więc zakładam, że tu też jest podobnie i będziemy na miejscu pod wieczór. O 7.30 jesteśmy już na trasie. Idziemy wzdłuż rzeki Skógá, która tworzy wodospad Skógafoss, znakowanym palikami szlakiem. Droga prowadzi przez zielone wzgórza, a nas wprawiają w zachwyty pojawiające się za każdym praktycznie zakrętem rzeki kaskady wody. Mniejsze i większe wodospady, różnie uformowane. Na początku stajemy oczarowani przy każdym takim zjawisku ale z czasem stajemy się coraz bardziej wybredni – nawet cuda natury powszednieją gdy są w dużej ilości. Koryto rzeki zagłębia się coraz bardziej w otaczające skały, my nabieramy wysokości – efektem jest coraz głębszy wąwóz, którego dnem wije się Skógá. Ustalamy tempo marszu – godzina marszu i 15 min odpoczynku. Po pierwszej godzinie przystanek wypada na stromym zboczu tworzącego się kanionu, z którego wychodzimy trawersem w górę obok wysokiego wodospadu szczególnej urody. Dalej droga prowadzi w pewnym oddaleniu od rzeki (cały czas w zasięgu wzroku i słuchu), górnym brzegiem kanionu, czasem tylko schodząc w dół i trawersując zbocze. Poza kilkoma podejściami i trawersami po trochę osuwistym zboczu droga nie przedstawia technicznych trudności. Za to uroda rzeki wynagradza wysiłek. Wzgórza dookoła nas pozbawione są zupełnie drzew, a porośnięte mocno zieloną trawiastą szatą dają niesamowity, plastyczny krajobraz. Po 4 godzinach dochodzimy do mostku na rzece i nim przechodzimy na północny brzeg rzeki. Informacja na tablicy informacyjnej przy mostku – „Skógar – 8 km". No cóż – 2 km/h to nie jest tempo o jakim myśleliśmy (zakładaliśmy min. 4 km/h) ale naprawdę szybciej się nie dało. Wory jednak przygniotły nas do ziemi – mam wrażenie, że każdy z nas pod koniec godzinnego marszu niecierpliwie spogląda na zegarek wyczekując przerwy. Zresztą z początkowego schematu „godzina marszu kwadrans odpoczynku" szybko zrezygnowaliśmy na inny: „45 minut marszu, kwadrans odpoczynku". Po przejściu mostu kierujemy się prosto na północ. Krajobraz gwałtownie się zmienia, nabieramy wysokości. Otacza nas obszar pokryty drobnymi i większymi kamieniami, głazami, żwirem. Taka kamienista pustynia. Szlak powoli pnie się do góry. W końcu, za kolejnym zakrętem dostrzegamy w pewnej odległości czerwony dach schronu pod przełęczą. Pomiędzy nim i nami jeszcze trochę kamieni pokrytych dodatkowo śniegiem. Opuszczamy drogę i idziemy tam na przełaj kierując się wprost na zauważony dach. Jesteśmy już trochę zmęczeni. Całe szczęście, że pogoda nam dopisuje – tylko wiatr wieje coraz silniej. W końcu dochodzimy do schronu – drzwi zamknięte tylko na zasuwę. Jesteśmy sami, z ulgą zdejmujemy plecaki i po chwili lenistwa czas na przekąskę południową. Schron jest spartański, na parterze stół i puste butle gazowe, na piętrze sala z kilkunastoma materacami nie pierwszej świeżości. Każdy z nas paruje – spocone ciało i ciuchy oddają wilgoć. Jemy i w trakcie sjesty dochodzi kilkanaście osób, które dotarły naszym śladem. Pakujemy się i ruszamy dalej. Ostateczne wejście na przełęcz prowadzi już przez zbite pola śniegu. Zapadamy się powyżej kostek. Taki marsz przez śnieg nie jest wygodny i strasznie wyciąga siły. Najtrudniej iść pierwszemu – robi ślady w zapadającym się śniegu, pozostali starają się iść jego śladem. Zmieniamy się na prowadzeniu. Co kilkadziesiąt kroków przystajemy pochyleni do przodu, tak aby plecak spoczął całym ciężarem na plecach – odciążamy ramiona i biodra. W końcu wychodzimy na przełęcz – jesteśmy na wysokości ponad 1.000 m n.p.m. Jest drewniany słup z drogowskazami. Strzałka z napisem „Básar hut", która oznacza nasz dzisiejszy cel wskazuje stronę, gdzie jak okiem sięgnąć ciągnie się śnieg. Zresztą tu z każdej strony jest tylko śnieg więc co za różnica. Korzystamy z zasięgu i obdzwaniamy rodziny. Po krótkim odpoczynku ruszamy na północ. Schodzimy trochę w dół na obszerny płaski teren, dookoła śnieg, ślady skuterów śnieżnych, od południa i wschodu widok zamykają szczytowe partie lodowców: Mýrdalsjökull i Eyjafjallajökull, przed nami jakieś wzniesienie. Obchodzimy je z prawej strony. Szlakiem idziemy tylko dzięki widocznym śladom stóp – paliki znakujące trasę są niewidoczne, całe zasypane śniegiem, czasem tylko wystaje nad śnieg sam czubek takiego palika. Normalnie mają z metr - półtora metra wysokości. Szybko się męczymy, odpoczywamy na jakimś pagórku pozbawionym śniegu, jak miło poczuć od stopami coś twardego. Malutkim korytkiem z płatu śniegu sączy się cieniutki strumyczek – może właśnie widzimy narodziny jakiejś rzeki? Czapy lodowców obciążone teraz chmurami robią niepokojące wrażenie. Zastanawiam się nad pogodą – na razie nas Islandia rozpieszcza ale jak długo będzie tak pięknie? Trzeba ruszać. Przed nami wzniesienie. Kamieniste – śnieg został niżej. Doganiamy turystkę, która też zmierza do Básar hut. Dochodzimy do krzyża upamiętniającego turystów, którzy zginęli tu od uderzenia piorunu w czasie burzy. To a propos zmian pogody.... Jednocześnie z tego miejsca mamy po raz pierwszy szeroki widok na północ – Goðaland, Þórsmörk i gdzieś tam nasza droga do Landmannalaugar. Trochę się zagapiamy – bo jest na co popatrzeć. Panorama daleka i piękna. Oczy i zmysły powoli nam się przyzwyczajają do cudnych widoków. Po chwili zbiegamy już z północnej strony wzniesienia stromym zboczem pokrytym śniegiem. Przed nami wielki płaski obszar przypominający stół – to Morinsheiði. Musimy przejść po tym stole ale droga do niego prowadzi stromym trawersem innego zbocza – nad polem śniegu. Szczęśliwie trawers jest ubezpieczony poręczówką z łańcucha. Trochę emocji i już napieramy przez stół. Koniec śniegu, idzie się niby lepiej ale nogi już bardzo zmęczone. Jest godzina 18 – 11 godzin temu wystartowaliśmy. Teren pokryty piachem, żwirem i kamieniami. Z drugiej strony stołu schodzimy na zachodnie zbocze grzbietu góry. W dole widać wijącą się ścieżkę a jeszcze dalej i w dole szerokie rozlewisko wody. To rzeka Krossá, nad którą mamy dziś nocować. Tylko kiedy my tam dojdziemy? Niestety jak się okazuje, wbrew temu co czytaliśmy w przewodniku, musimy zejść poniżej 300 m n.p.m. Na zejściu potykam się i upadam, wszystko przez mały plecak, który niosę z przodu i tym samym zasłania mi widok pod stopy. Od tej pory na zejściach zawsze go zdejmuję i niosę w ręku. Przy upadku kaleczę sobie dłoń i prawie zwichnąłem stopę – ale kończy się na strachu. Schodzimy w pięknej scenerii otaczających nas zieloniutkich i skalistych zboczy – ale coraz rzadziej chce się sięgać po aparat. Jesteśmy naprawdę zmęczeni. Mijają nas duże ilości turystów, którzy na lekko pokonali tą samą trasę co my. Droga w dół prowadzi na zmianę tarasami i zakosami po zboczach. Odcinki niedługimi graniami. Na jednej takiej grani mało brakowało do nieszczęścia. Prowadziły przez nią dwie ścieżki – jedna samym grzbietem, druga trochę poniżej. Wybrałem wariant grzbietowy, ale okazało się, że po drugiej stronie nie ma łatwego zejścia – trzeba było zejść ok. 4 m po skałkach do trapy poniżej. Postanowiłem zrzucić na tą trapę mały plecak, żeby mi nie przeszkadzał. Zrzuciłem a plecak zaczął się turlać! w kierunku zbocza. Zabrakło dosłownie jednego obrotu a nasze żarcie na 4 dni spoczęłoby na dnie głębokiego wąwozu. Mieliśmy szczęście. Widzimy już Básar hut, słyszymy ludzkie głosy, wiemy, że jest bardzo blisko – ale jesteśmy tak padnięci, że jeszcze raz odpoczywamy. Leżymy 15 minut jak zwłoki. W końcu – po ponad dwóch godzinach od zejścia ze stołu, ok. godz. 22 czasu lokalnego – docieramy na sam dół, do niskiego lasku brzozowego nad potokiem – dopływem Krossy – przez który przerzucony jest mostek. Jest tu miejsce na biwak i budynek kryjący sanitariaty. Do schronu Básar tylko 15 min po płaskim, schronisko, które było naszym pierwotnym celem znajduje się na północnym brzegu rzeki Krossá. Już tam nie doszliśmy. Rozbijamy się tu – na biwaku. Jaka ulga – jest woda, można zrzucić plecak, zdjąć buty. Kolacyjka, witaminki, po dwa kubki herbaty. Z Darkiem robimy jeszcze rekonesans do Básar hut – kilkanaście islandzkich rodzin, które dojechały tu terenowymi potworami, robi kempingowy hałas. Schron jest duży – ale dziś pełen hałaśliwych ludzkich stworzeń. Lepiej nam będzie tam gdzie się rozbiliśmy. To był dobry wybór. Tuż przed północą czasu lokalnego (2 a.m. polskiego), po naprawdę ciężkim dniu, zasypiamy w islandzkim lesie. Dookoła jasno jak w dzień.

Dzień 4 – 30 maj 2004r., niedziela

Przebudzenie po wczorajszym marszu z 30kg „mułem" na plecach nie było najlepsze ale w końcu nie przyjechaliśmy tu dla przyjemności. Ok. 9.00 zbieramy się. Nasze planowe śniadanie – muesli, dziecięca kaszka mleczna i herbata. Mi to smakuje, zobaczymy co będzie za parę dni. Dziś zgodnie z planem powinniśmy dojść przez schron Botnar nad jezioro Álftavatn. Kawał drogi. Ale wczoraj prawie nam się udało zrealizować plan. Ruszamy przed 10.00. Początek wzdłuż rzeki Krossá, zmierzamy w kierunku mostu, który powinien być niedaleko w kierunku zachodnim. Lonely Planet ostrzega aby nie próbować przeprawiać się przez rzekę. Główne koryto jest szerokie na jakieś 50 m na pewno. Po jakimś kilometrze widzimy już most ale droga do niego prowadzi przez rozlewisko rzeki. Na północnym brzegu widać bazę Þórsmörk – duże schronisko. Przeskakujemy kilka potoków rozlewiska ale natykamy się na strumień, którego nie przejdziemy suchą stopą. Ale szukamy – Mirek rozpędził się w górę tego strumienia dość daleko, my czekamy na niego no ale widząc wyniki jego poszukiwań powoli zaczynamy przygotowywać się do przeprawy. Nagle dostrzegamy kolumnę samochodów terenowych, które startując z północnego brzegu pokonują rzekę Krossá i zmierzają w naszą stronę. Stoimy właśnie w miejscu, gdzie jest chyba najdogodniejsze miejsce na pokonanie w bród tego strumyka. Wołamy Mirka, żeby się pospieszył, może uda nam się wykorzystać sytuację. Mirek zawraca ale bieg z plecakiem po kamieniach idzie mu niemrawo. Samochody podjeżdżają i wskakujemy na stopnie samochodów. Strumień pokonany, Mirek został ale ma niesamowite szczęście. Daleko z tyłu pojawia się jeszcze jeden samochód – maruder. Mirek złapał wiatr w żagle i zdążył. Bez problemów docieramy już na mostek. Dopiero tu widzimy z bliska Krossę – patrząc z mostu jest to rwąca, poważna rzeka. Fajnie że ktoś tu postawił ten most. Wąską ścieżką docieramy do schroniska Þórsmörk. Na nasze spotkanie wychodzą jacyś ludzie – chyba obsługa schroniska. Z dużym przekonaniem wybijają nam z głowy pomysł dojścia w ciągu jednego dnia do Álftavatn. Twierdzą, że jest to nie do zrobienia z naszymi plecakami. Ale do kogo oni to mówią?! W końcu jesteśmy twardziele, wczoraj szliśmy 15 godzin to i dzisiaj damy radę. Grzecznie dziękujemy za porady, dopytujemy się jeszcze o warunki i kierujemy się na północ trasą oznaczoną palikami. Dookoła dużo roślinności. Przechodzimy przez las a raczej islandzki las. Jest to dziwny twór – karłowata brzoza i wierzba. Miejscami dochodzi do 3 m wysokości. Ściółka to trawy, wrzosy i trochę dzikiej borówki. Jest przełom maja i czerwca – borówka i wrzosy pięknie kwitną. Droga wspina się dość uciążliwie w górę, a po wyjściu na przewyższenie mamy piękny widok na pokonane wczoraj lodowce. Jak na dłoni tkwi przed nami olbrzymie cielsko Eyjafjallajökull. Przed nami nieskończona przestrzeń. Dalej schodzimy do czegoś w rodzaju wąwozu, którym dochodzimy do rzeki Þröngá. Tu nie ma mostku ani żadnej kładki. To nasza pierwsza przeprawa w bród. Rzeka jest równie szeroka jak Krossá i również płynie w miarę szybko. Ale stan wody wydaje się niski a nurt poprzecinany jest łachami kamieni. Przejdziemy rzekę idąc z jednej łachy na drugą. Każdy z nas ma swój patent – Darek zakłada piankowe buty i ortalionowe spodnie, Mirek po prostu podwinął nogawki i założył sandały na bose stopy. Ja chcę zapewnić sobie izolację i robię to co Mirek ale dodatkowo stopy w skarpetkach pakuję najpierw do foliowych worków a potem w sandały. Mam mi być ciepło i sucho. Wory na plecy, pasy biodrowe odpięte i z dreszczykiem emocji idziemy. Worki foliowe wytrzymały jakieś pięć kroków – szybko przetarły się o kamienie i już nie było mi ani ciepło ani sucho. Woda była naprawdę zimna – wręcz lodowata. To w końcu rzeka biorąca swój początek na lodowcu. Głębokość – do kolan. Temperatura powodowała, że za bardzo nie ma czasu na spokojne zastanowienie się gdzie postawić następny krok. Idzie się do przodu najkrótszą drogą tak aby jak najszybciej wyjść z wody. Brrrr – ale zrobione. Cieszymy się jak dzieci. Na drugim brzegu szybkie przebranie, rozgrzanie zmrożonych nóg i ciepła herbatka. A więc już wiemy jak to wygląda. Nie siedzimy zbyt długo. Kierujemy się dalej na północ. Dobre nastroje po udanej przeprawie szybko znikają. Milkniemy bo prawie natychmiast za rzeką zaczął się stromy długi stok, na który trzeba wejść. Dodatkowo 30 kg na plecach i wiejący z przodu wiatr w twarz powodowały, że podejście było mordercze. Za to na górze wielki przypływ nadziei. Plan trasy mówił, że po przeprawie idziemy do rzeki Ljósá z niewielką kładką, dalej następna rzeka Fremri-Emstruá z dużym mostem, za którym jest schron Botnar. Jego osiągnięcie oznaczało więcej niż 2/3 drogi do Álftavatn. A z grani, na który właśnie weszliśmy widzimy jak na dłoni budynek z czerwonym dachem – to musi być Botnar. Kilka km dosłownie, 2-3 godzinki, jak dobrze pójdzie to zjemy w nim pierekusik i na wieczór będziemy w Álftavatn. Jak się okazuje jest to jednak możliwe. Schodzimy zakosami po łysym północnym zboczu – nie ma tu praktycznie żadnej roślinności poza jakimiś mchami – w strony Ljósy. Koryto niezbyt szerokie, w najwęższym miejscu znajdujemy kładkę – malowniczo położony mostek. Zwężenie powoduje, że pod mostkiem woda dosłownie kipi w dość głębokim i wąskim wąwozie. Szlak skręca w prawo, po lewej stronie dostrzegamy zarysy o wiele większego wąwozu (to rzeka Fremri-Emstruá, na razie niewidoczna dla nas) a za nim nasz budynek z czerwonym dachem. Idziemy równolegle do rzeki domyślając się, że gdzieś tam jest nasz most. Informacje mówią, że musimy dojść praktycznie pod jęzor lodowca Entujökull. Trochę nam to nie pasuje topograficznie bo oddalamy się coraz bardziej od „naszego" czerwonego dachu. Idziemy czymś w rodzaju wyschniętego koryta rzeki. Zbliża się czas południowej przekąski, dookoła zero szans na jakieś schronienie - jest to coś w rodzaju stepu – a od domniemanego schronu jesteśmy już dalej niż bliżej. Pojawiają się krzewy i niskie drzewka. Stajemy ok. 15 przy głazach, gdzie możemy schować palniki i robimy półgodzinną przerwę. Po posiłku każdy z chęcią wyciąga się na skałach jak można najwygodniej. Z wielką niechęcią wstajemy i ruszamy dalej. Znowu pustynne klimaty. Idziemy cały czas na wschód, lekko pod górę, wychodzimy z wyschniętego koryta. Ziemia pokryta czarnym pyłem. Zaczyna siąpić a potem pada coraz bardziej. Koniec dobrej pogody? Ciężko iść z plecakiem w takim nasiąkniętym wodą pyle. Gdzieś tu – jak piszą – jest wspaniały wąwóz, ale w tym deszczu nie ma sensu go szukać. Zresztą chyba nikt z nas nie ma na to ochoty. Po niecałej godzinie stajemy na krótką przerwę – nie mamy się gdzie schronić przed deszczem ale odpocząć trzeba. Darek ma do nas pretensje, że zbyt daleko z Mirkiem wysforowaliśmy się do przodu – w razie jakiegoś wypadku byłby sam. Ma trochę racji – postanawiamy iść w zasięgu kontaktu wzrokowego i głosowego. Analizując dokładniej mapę dochodzimy do wniosku, że budynek z czerwonym dachem to chyba jednak nie był schron Botnar. To oznacza, że nie wiemy tak naprawdę jak daleko mamy do celu. Jak dojdziemy do mostu wszystko się wyjaśni. Szlak prowadzi teraz przez bardzo nierówny teren – podejścia i zejścia. To nas dodatkowo męczy a jesteśmy już w drodze jakieś 6-7 godzin. Zmęczenie daje się we znaki na poważnie – znika gdzieś radość wycieczki, skupiamy się tylko na pokonaniu zmęczenia. Próbujemy utrwalić piękno i ogrom otaczającej nas rzeczywistości ale nasze miny na zdjęciach oddają coś innego niż zachwyt. A wąwóz z rzeką wcale się nie przybliża. Wchodząc na kolejne wzniesienia rozglądamy się uważnie za jakimś znakiem, że wspomniany most a za nim chata będą tuż tuż. Widzimy duże wzniesienie – stąd na pewno dojrzymy most. Wchodzimy na górę, jesteśmy już bardzo zmęczeni, trochę ratują nas cukierki. Wychylamy się za grań a tam... – kolejna dolina o szerokości 2-3 km i następne wzgórze. Psychicznie dopada nas jakaś depresja. Odpuściliśmy Álftavatn już dawno – teraz ambicjonalnie chcemy dojść choć do Botnar. Jednak tubylcy mieli rację. Jesteśmy w takim stanie, że jakikolwiek sygnał przynajmniej dwóch członków zespołu i rozbijamy obóz w tym miejscu w którym właśnie stoimy. Mijamy piękne miejsce na obóz – zielona, soczysta trawka a obok bystry strumyk. Ideał, taka oaza – ale wyraźnie widoczne trzy tabliczki „zakaz rozbijania namiotów". Mimo tej pokusy na razie nikt głośno nie pęka. Za to przed naszymi oczami coraz większy i wyraźniejszy lodowiec Entujökull. Kolejny postój – cukierki, nabieramy woli walki i naprzód. W pewnym momencie po drugiej stronie wąwozu wzdłuż którego cały czas wędrujemy dostrzegamy dwa dzikie, kare konie. Bezczelnie włażą wyżłobionym przez wodę dość stromym żlebem pod górę. Żartujemy, że skoro konie tam weszły to i my damy radę. Wreszcie po przejściu 200 m znajdujemy upragniony most. Jest zawieszony mniej więcej pośrodku wysokości wąwozu, czy raczej kanionu, w dnie którego płynie rzeka. Oceniamy, że od mostku na rzece Ljósá szliśmy jakieś 4 godziny. Szacuję, że jakaś godzina marszu i moglibyśmy wejść na lodowiec. Ale nie w tym stanie w jakim się znajdujemy. Do mostu zejście asekurowane jest linami. Most i rzeka robią na nas duże wrażenie. Prąd jest bardzo silny. Przechodzimy na drugą stronę i szlak rzeczywiście prowadzi w stronę, w którą kierowały się konie. Podejście zaraz za rzeką też jest „końskie" – długie, strome i sypkie, niestabilne. Trzeba uważać, zwłaszcza przy naszym zmęczeniu. Łatwo zsunąć się w dół. Chłopaki idą systematycznie – kilka kroków i odpoczynek. Mnie coś dopadło i postanowiłem wejść bez zatrzymywania. Idę noga za nogą ale nie staję. Docieram w końcu na szczyt – wchodzę w coś w rodzaju wnętrza krateru, lejka wypełnionego czarnym piaskiem. Nogi zapadają się jakbym szedł po wydmie w Łebie. W końcu wychodzę na górę po drugiej stronie i zrzucam plecak. Ledwo dyszę, czekam na chłopaków. Chwilę odpoczywamy, leżymy jak zbite psy, zastanawiamy się jak daleko jeszcze. Gdyby schronem był jednak ten budynek z czerwonym dachem to czekałyby nas jeszcze bite 4 godziny drogi. Nie chce nam się jeszcze wyciągać GPS. W końcu ruszamy i dosłownie po kilkunastu metrach, kiedy wynurzyliśmy się nad otaczające nas pagórki dostrzegamy schron Botnar. Jest całkiem blisko, na wyciągnięcie ręki. 45 min. i jesteśmy. Obok schronu oczywiście nasze konie. Jest kilka chat – wszystkie zamknięte, w jednej otwarty przedsionek. Powierzchnia akurat dla nas – kwadrat o boku 2,5 m. Wystarczy aby się rozłożyć i wyciągnąć nogi. W pobliżu sanitariacik i strumień z czystą wodą. Rewelka. Po dzisiejszym dniu podejrzewamy że pogoda może się pogorszyć więc możliwość nie zamoczenia namiotu jest nieoceniona. I nie wieje. Za to my po prostu parujemy na maksa. Nastroje momentalnie się poprawiają. Stąd do Álftavatn zostaje jakieś 5-6 godzin drogi. Zrobimy to jutro. Będzie luźniejszy dzień. Kolacja – makaron z sosem pieczeniowym (równie dobrze może się nazywać grzybowy czy pomidorowy) dodatkowo poprawia humory i rozgrzewa. Dzisiaj nie zrobiliśmy co prawda planu, urozmaicenie terenu dało nam się we znaki, te góry i dołki, ale może uda się nadrobić, kto wie... GPS pokazuje co prawda, że w linii prostej przeszliśmy dziś tylko 11,5 km (w rzeczywistości chyba dwa razy tyle biorąc pod uwagę zakręty, podejścia i zejścia) ale mimo wszystko może... Jesteśmy zmęczeni ale bez kontuzji i zdrowi.

Dzień 5 – 31 maj 2004r., poniedziałek

Dzień zaczął się przepięknie. Wyspani, w suchych rzeczach i po jak zwykle obfitym śniadaniu o godzinie 11 wyruszamy z bazy Botnar. Cel na dziś – schron nad jeziorem Álftavatn. Pierekusik zaplanowaliśmy w schronie Hvanngil. W czasie pakowania objawił się poważny problem techniczny – rozwalił mi się jeden but. Po prostu od czuba mniej więcej do jednej trzeciej długości rozwarstwiła mi się podeszwa. Działa prawo Murphy’ego – oczywiście okazuje się, że w zestawie naprawczym, który zabrałem nie ma żadnego kleju i nic innego czym mógłbym to naprawić. Nie mam też drugiej pary butów. To źle wróży na przyszłość. Kombinuję jak MacGyver – za pomocą sznurka i agrafek prowizorycznie zabezpieczam podeszwę żeby się jakoś trzymała. Oczywiście mój dobry nastrój prysł jak bańka. To przecież dopiero 5 dzień! Ale ruszamy – dziś dzień zapowiada się lekko, na mapie nie widać specjalnych przewyższeń za to mamy w planie kilka przepraw. Generalnie powinien to być lekki dzień. Po chwili schron znika nam z pola widzenia a szlak prowadzi przez regularną pustynię wulkaniczną – jak okiem sięgnąć dookoła czarny piasek, popiół i żwir. Czarne góry i wydmy. Odjazdowo. Wrażenie niesamowitości potęguje mgła, która ograniczyła widoczność do kilkunastu metrów. Dodatkowo zaczęło siąpić a potem zaczął padać rzęsisty deszcz i wiać wiatr. Ja podświadomie zacząłem inaczej stawiać prawą stopę aby ograniczyć możliwość dostania się piasku pomiędzy podeszwę i but. Idę przez to wolniej. Szlak ledwo widoczny. Prowadzi dziś Mirek – w tych warunkach w dużej mierze na czuja i kompas. Dochodzimy do wzgórza Hattafell – i tu tracimy szlak ostatecznie. Cały czas pada, rozchodzimy się na odległość wzroku i taką tyralierą parę minut szukamy szlaku. W końcu jest. Jesteśmy już totalnie przemoczeni, deszcz wspomagany przez wiatr pada ze wszystkim możliwych stron, trudno się przed nim schować. Dochodzimy do żwirówki, która ma nas dalej prowadzić. Od startu przystanęliśmy tylko dwa razy jak dotąd – nie ma się gdzie schować na odpoczynek więc nie sprawia on takiej ulgi. Po prostu drałujemy do przodu w tym złym i mokrym świecie. A miał być taki fajny luzacki odcinek drogi... Zgodnie z opisem gdzieś tu mijamy jakieś wzgórza o fantastycznych kształtach. No cóż – spowiła je mgła, Islandia nie chciała nam ich pokazać. Dochodzimy do rzeki, przez którą jest przerzucony most. I dobrze, bo rzeka przypomina kipiel – szeroka, rwąca i chyba głęboka. Przeprawa przez coś takiego to poważne przedsięwzięcie. Idziemy dalej – wszyscy już mają mokre buty i dość wszystkiego, deszcz pada bez przerwy. Po jakichś pięciu godzinach od wyjścia z Botnar dochodzimy do pierwszej przeprawy – szczęśliwie ta rzeka wygląda bardziej dostępnie. Spotykamy trójkę Niemców idących z przeciwnej strony. Twierdzą, że Hvanngil zamknięty na głucho i że mamy jeszcze dwie przeprawy, w tym jedna głęboka, do pół uda. No trudno, skoro oni żyją to i my podołamy. W milczeniu, w deszczu i wietrze przeprawiamy się jak zawodowcy i brniemy dalej. Jesteśmy już głodni a informacja, że najbliższe chaty są pozamykane spowodowały, że rozglądamy się za jakimś miejscem w terenie. Po niewielkim mostku dostrzegamy po prawej stronie coś w rodzaju kontenerów. Pada koncepcja, żeby spróbować do nich wejść i tam w środku coś zjeść i odpocząć – determinacja żeby nie kapało na głowę jest duża. Mirek idzie sprawdzić – w środku są śmieci. Hmm, aż tak bardzo głodni nie jesteśmy. Dochodzimy do chaty w Hvanngil. Faktycznie zamknięte ale udaje nam się schronić, palniki rozstawiliśmy w toalecie. Cały czas leje, ale mój but jakoś się jeszcze trzyma. Pokrzepieni ciepłą zupką chińską, snickersem i herbatką owocową ruszamy dalej. Po ok. godzinie dochodzimy do drugiej przeprawy. Znowu podwijanie nogawek, zdjęcie skarpetek i butów, założenie sandałów, przytroczenie wszystkiego do plecaka i do wody. W deszczu jest to jeszcze mniej przyjemne. Woda faktycznie głęboka, kij do asekuracji bardzo się przydaje. Nurt rwący, trzeba uważać aby się nie poślizgnąć na jakimś kamieniu. Udaje się bez kłopotów – jedynie nogawki wewnętrznych spodni trochę się zamoczyły ale w tych okolicznościach przyrody nie jest to już żaden problem. Jest nam zimno, jest nam mokro i jest nam to generalnie obojętne. Trzecią przeprawę, o której wspominali Niemcy udaje nam się obejść – było na zakolu rzeki, której nie trzeba było przekraczać – może na to nie wpadli. Po ok. 30 min dochodzimy nad jezioro Álftavatn. Kilka dużych budynków ulokowanych w szerokiej dolinie, nad pięknym dużym jeziorem. Niezwykle urokliwe miejsce, co widać nawet przy tej pogodzie. Jedna chata cała otwarta, co do tego mamy szczęście. Jest przedsionek i jedna duża sala z piętrowymi pryczami i wyposażeniem kuchennym. Dużo miejsca, spokojnie ze 20 osób się zmieści. Stoją piecyki gazowe i kilka dużych butli – niestety pustych, pewnie po sezonie zimowym jeszcze ich nie wymienili. W chacie dość chłodno ale zaraz nachuchamy. Nie wieje i nie pada, jest miejsce na rozwieszenie rzeczy. Rozbijamy się więc, uważając aby nie zamoczyć tego co nadal mamy suche. Opróżniamy całe plecaki, rozkładamy i rozwieszamy co się da. Kolacja – dziś daje Darek – pycha. Postanawiamy wcześnie się położyć i jutro zdecydujemy co dalej. Musimy też zastanowić się nad całością naszej zaplanowanej trasy – mamy dzień opóźnienia, awarię sprzętu (moje buty) i popsutą pogodę. Jutro zdecydujemy co dalej. Na razie spać – na szczęście w suchych i cieplutkich śpiworach.

Dzień 6 – 01 czerwiec 2004r., wtorek

Obudziliśmy się ok. 8.00 w pomieszczeniu obwieszonym schnącą odzieżą. W powietrzu czuć było specyficzny zapach wilgoci. Oczywiście zgodnie z przewidywaniami niska temperatura i wilgoć nie pozwoliły wyschnąć rzeczom przez noc. Wilgoć tylko się równomiernie rozłożyła i to tyle. Za oknem bez zmian. Padający non-stop deszcz, mokre rzeczy i przede wszystkim mokre buty przesądziły o naszej decyzji pozostania w Álftavatn na jeden dzień. Zwłaszcza, że wszystkie informacje jakie posiadamy wskazują, że odcinek jaki mamy przed sobą może być jednym z cięższych na całej trasie. Mówiła też o tym obsługa schroniska w Þórsmörk. Tu trzeba wspomnieć, że Mirek jako jeden z najtwardszych traperów chciał iść dalej mimo wszystko. Ale zdecydowały zasady demokracji. Mirek skwitował to pamiętnym sarkastycznym tekstem, o tym, że niektórzy zostali zaskoczeni deszczem na Islandii. Tak więc dzień został poświęcony na odpoczynek, akumulację sił, suszenie rzeczy (lub raczej próby suszenia) i rozważania nowych wariantów trasy. Dzisiejsza decyzja zwiększa przecież nasze opóźnienie w stosunku do planu do dwóch dni. Ostateczne decyzje w tej sprawie postanowiliśmy podjąć w Landmannalaugar. Posiłki w dniu dzisiejszym, ze względu na brak wysiłku zostały ograniczone do minimum. Nie jemy słodyczy, mniejsze porcje kiełbasy. Wieczorem partyjka w 3/5/8 – to taka karciana gra – możliwa dzięki kartom zastanym w chacie. Jest też kilka tomów kronik, do których wpisują się goście tego miejsca. My oczywiście również zostawiamy swój ślad. Trochę znudzeni tym dniem wcześnie kładziemy się spać z mocnym postanowieniem, że bez względu na pogodę jutro wyruszamy. Plan na jutro to bardzo wczesna pobudka i wymarsz bez marudzenia. Kierunek – Landmannalaugar.

Dzień 7 – 02 czerwiec 2004r., środa

Budzi nas bezchmurne niebo i słońce. Jezioro i dolina Álftavatn w jasnych barwach – dla takich widoków właśnie jeździ się na koniec świata. Śniadanie, zwijamy swoje porozrzucane rzeczy i mimo mokrych butów bladym świtem ruszamy w drogę. Kierujemy się na północny-wschód, nasz cel to dojść na pierekus do chaty Hrafntinnusker. W ciągu pierwszych 30 min. pokonujemy 2,3 km – wiemy to dzięki drogowskazom. Jesteśmy wypoczęci więc tempo jest niezłe. Pierwsza przeszkoda – dość szeroki i wartki strumień. Nie da się go przejść z marszu, trzeba trochę pokombinować. Nie chce nam się dopiero co spakowanych plecaków odpinać, wyciągać sandały i tak dalej. Ruszamy w górę i w dół strumienia – może będzie jakieś miejsce do łatwiejszego przeskoczenia. Niestety – nic z tego. Szybka decyzja – i budujemy kamienną przeprawę a ściślej mówiąc trzy kamienne wyspy po których mamy nadzieję, da się przeskoczyć. Zajmuje nam to ok. 30 min. Darek i Mirek przeskakują, dla mnie jest to zbyt ryzykowna, niestabilna konstrukcja i nie chcę ryzykować dodatkowego zamoczenia rozwalonego buta. Idę w górę strumienia szukając jednak jakiegoś brodu. Brzeg jest coraz bardziej niewygodny do marszu, pokryty zmrożonym śniegiem, muszę się zdecydować. W pewnym miejscu zapadam się w tym śniegu po pas, chłopaki obserwują mnie z drugiego brzegu. Muszę odpiąć plecak, żeby się wydostać. W efekcie wyjmuję sandały i zaliczam nadprogramową (w porównaniu z chłopakami) przeprawę. Droga podnosi się dość stromo. Planowo mamy dziś wejść na ponad 1.000 m n.p.m. Stok przed nami opisany jest jako niebezpieczne zbocze a niebezpieczeństwo wynika z niestabilnego podłoża – gliniastego, usianego zwietrzałymi kawałkami obsydianu. I tu informacje nie kłamią – nogi wprost uciekają do tyłu, nie ma gdzie się oprzeć. Jest bardzo mało wypłaszczeń, na których można by odpocząć. Trzeba po prostu napierać do przodu na samą górę. Ja prowadzę. Góra nie odpuszcza, bardzo nieprzyjemne podejście. Kiedy pomyślę, że mogliśmy być w tym miejscu dnia poprzedniego w padającym deszczu ... Teraz więc zyskaliśmy w praktyce argument uzasadniający naszą decyzję po przeczekaniu pogody. Dobrze dla nas, że trwało to tylko jeden dzień. Po dobrej godzinie jesteśmy na górze, na grzbiecie Jökultungur. Cóż tu dużo pisać, kolejna panorama zapierająca dech w piersiach – przed nami dolina Álftavatn z jeziorem w całej swoje okazałości oraz trzy okoliczne lodowce. To ze strony, z której przyszliśmy. A przed nami – po raz pierwszy widzimy słupy dymu – to specjalność Islandii, czyli dymiące dziury w ziemi. Kosmiczne wrażenie. Ale tylko z daleka. Zachwyt szybko opadł w momencie zbliżenia się do tych dymiących otworów. Gryzący dym zawierający w swoim składzie jakieś silne środki chemiczne powodował przyspieszoną erozję pobliskich skał a w połączeniu z wodą z topniejącego śniegu dawał na wyjściu coś co przypominało lasowane wapno. Po 15 min. mieliśmy przysłowiowe „betonowe buciki" tzn. nasze buty były oblepione kilkucentymetrową warstwą tego specyficznego błota. W dodatku unoszący się dookoła specyficzny zapaszek „zgniłego jaja" kazał nam szukać obejść od zawietrznej. Podłoże było tu tak niestabilne, że gdy w pewnym momencie musieliśmy zejść za skarpy wysokiej na dosłownie 4-5 m okazało się to prawie niewykonalne. Brzeg tej skarpy wyglądał z daleka jak zwietrzały wapień, który ładnie da się schwycić i na którym można wygodnie zaprzeć stopę. Niestety okazało się, że kawałki skał można wyciągać z ilastego podłoża jak zęby z dziąseł dotkniętych szkorbutem. Dosłownie wszystko się ruszało. W efekcie z naszymi ciężkimi plecakami zsunęliśmy się z tego czegoś. Kawałek dalej uznaliśmy że idąc wyznaczonym palikami szlakiem niepotrzebnie nadrabiamy drogi i postanowiliśmy skrócić schodząc ze szlaku i przedostać się w wyznaczony punkt grzbietem grani. I tu niespodzianka – po kilkunastu metrach nogi zaczęły się zapadać po kolana w dobrze już nam znanym błotku. Z wielką trudnością wyciągaliśmy je z tej mazi z powrotem. Szybka decyzja – w tył zwrot i wracamy na szlak. Aż dziw, że te góry się trzymają i nie spłynęły jeszcze w dół. Kawałek dalej na grani jeden z najpiękniejszych widoków – panorama w kierunku zachodnim na góry i doliny o kolorze bieszczadzkich połonin pokrytych częściowo zalegającym śniegiem. Zdjęcie z ledwością to oddaje. W końcu wychodzimy na skalną półkę i naszym oczom ukazała się przepiękna dolina – parę kilometrów szerokości - poryta śnieżnymi wąwozami a po jej drugiej stronie ujrzeliśmy pierwszy cel na dziś – chatę Hrafntinnusker. Postanawiamy wyruszyć najkrótszą możliwą drogą a dodatkowo korzystać będziemy z napotkanego dobrodziejstwa tj. mostów śnieżnych. Pozwala to znacząco oszczędzić czas i siły – nie potrzeba schodzić do każdego wąwozu a następnie wchodzić z powrotem do góry. Jesteśmy na wysokości ok. 1000 m. Świeci piękne słońce. Śnieg topnieje – to już prawie środek lata. Nie chcemy ryzykować, że któryś z nas pojedzie z masą śniegu w dół, jeżeli jakiś z mostów nie wytrzyma naszego obciążenia. Postanawiamy ten odcinek przebyć marszem ubezpieczonym. Zakładamy uprzęże, wyjmujemy linę. Wiążemy się liną: Darek idzie pierwszy, bo ma dobre buty, kijki teleskopowe i jest lżejszy od Mirka. Ja idę w środku – mam zepsute buty którymi nie mogę robić śladów w śniegu a nie jestem tak silny aby w razie czego być ostatnią naszą szansą. Na końcu Mirek pełniący funkcję tylnej straży. Odpinamy pasy biodrowe plecaków aby w razie czego łatwo można było zrzucić z pleców dodatkowe obciążenie. Znacząco utrudnia to marsz – cały plecak wisi na barkach – ale jest bezpieczniej. No i takie męskie i charakterystyczne dla twardzieli – „idziemy związani liną bo jest bardzo niebezpiecznie". Trochę adrenalinki. W sumie przechodzimy te kilkaset metrów sprawnie i na szczęście nic się nie dzieje pomimo przechodzenia parę razy po nawisach. W pewnym momencie – kiedy właśnie jestem w trakcie ostrożnego przechodzenia takiego nawisu – słyszę z tyłu zduszony szept: „STOP!". Cały drętwieję w jednej chwili, napinam się na wszelki wypadek, ściskam mocniej linę i odwracam głowę do tyłu. Mirek stoi, pytam się go wzrokiem o co chodzi starając się nie myśleć o tym, że pode mną tylko śnieg czasowo zawieszony w powietrzu. W odpowiedzi słyszę – „Poczekaj, będziesz miał extra zdjęcie". To cały Mirek – wyluzowany twardziel. Marsz idzie szybko bo kierujemy się na widoczną chatę. Na szczęście jest otwarta. Chata jest dość duża i dobrze wyposażona – jest pełna kuchnia, apteka, trochę różnego sprzętu, prycze na dwóch poziomach. Kilkadziesiąt osób z powodzeniem może tu nocować. Tak więc w środku w suchych warunkach przygotowujemy posiłek. W czasie marszu po śniegu buty i stuptuty oczyściły się z gliniastego błota. Chwila odpoczynku i ok. 17 ruszamy w dalszą drogę. Cel na dziś to Landmannalaugar z gorącymi źródłami. Nieopodal chaty wpadamy na dwie miłe Amerykanki – idą właśnie z Landmannalaugar. Mówią, że szły 3 godziny ale nam będzie łatwiej bo idziemy z górki. Mamy bardzo dobre tempo marszu, ponieważ Amerykanki zostawiły wyraźne ślady na śniegu. Nie trzeba więc rozglądać się za szlakiem ani wybijać śladów w śniegu. Często omijamy dymiące dziury – taki tu obszar obfitujący w tego rodzaju atrakcje. W pewnym momencie forsujemy mały strumień obok którego wyraźnie bije aktywny mały gejzerek. Wygląda to fenomenalnie. Gdybyśmy mieli trochę czasu moglibyśmy przetestować gotowanie na takim naturalnym źródle energii. Ale boimy się trochę podchodzić bo a nuż wystrzeli takim chemicznym wrzątkiem. Nikt z nas nigdy tego nie widział więc zauroczeni obserwujemy to zjawisko przez chwilę. Zaczyna trochę siąpić więc idziemy dalej. W mżawce zbliżamy się do celu. Z grani, na której jesteśmy widzimy już rozlewisko rzeki Tungnaá, nad którą jest położony camping w Landmannalaugar. Po lewej stronie widzimy górę Brennisteinsalda – podobno najbardziej kolorową górę Islandii. Niestety z powodu pogody chyba nie jest nam dane podziwiać jej uroku – nie widzimy tych kolorów. Schodzimy z grani mijając coraz więcej produktów wulkanicznych. W końcu stajemy przed jednym z bardziej niezwykłych miejsc – przed nami poniżej roztacza się wielkie pole lawy. Obszar niewielkiej dzielnicy miasta pokryty jest czarnymi rzeźbami z lawy wielkości zarówno człowieka jak i czteropiętrowego budynku. Dla kogoś, kto do tej pory nie widział takich rzeczy, wrażenie jest nieporównywalne z niczym innym. Nad polem od południowej strony góruje „Czarna Góra" – wulkan, twórca tych wszystkich dzieł sztuki. Dzisiaj już nieaktywny. Przez to pole musimy przejść, zaraz za nim znajduje się camping. Poprowadzone jest kilka znakowanych ścieżek, którymi można dostać się z jednej strony na drugą. Wybieramy szlak prowadzący nad rzekę w wąwozie Grænagil. Wchodzimy w las zastygłej lawy. Klimaty jak z „Władcy Pierścieni". Schodzimy na sam brzeg rzeki, i w końcu, ok. godz. 21 dochodzimy na miejsce – rozległy teren z kilkoma budynkami i przestrzenią na sporą ilość namiotów. Jest obsługa, która pokazuje nam miejsce do spania i wytęsknione gorące źródła. Jesteśmy trochę zmachani po całym dniu i oczywiście głodni, ale wizja gorącej kąpieli ustawia priorytety działań. Zostawiamy nie rozpakowane rzeczy i ruszamy tylko z ręcznikami do tego przybytku rozkoszy. Dwa strumienie – jeden gorący a drugi zimny łączą się w jednym miejscu. Woda mniej więcej do pasa. Leżymy w niej chyba z godzinę, przesuwając się w miarę ochoty pod mniej lub bardziej gorący strumień wody. Mocząc się obserwujemy okoliczne szczyty i rozgwieżdżone niebo. Zapowiada się piękna pogoda. Luksus dla umęczonego ciała turysty. I pomyśleć, że mają to tu na co dzień, 24 godziny na dobę, 365 dni w roku, i to wszystko darmo. Odświeżeni i odrobinę zregenerowani wracamy na kolację. Kuchnia full wypas, dodatkowo szeroki wybór produktów pozostawianych przez poprzednich gości. Rozkoszujemy się więc dowolną ilością herbaty – i to z cukrem. W końcu rozkładamy rzeczy i idziemy spać. Jest ok. północy. Dzień pełen wrażeń a jednocześnie kto wie czy nie najcięższy do tej pory.

Dzień 8 – 03 czerwiec 2004r., czwartek

Pobudka wczesnym rankiem, toaleta w ramach kampingu, porządki w bagażu. Wczoraj wieczorem jeszcze rozwieszaliśmy we wszystkich możliwych miejscach wilgotne rzeczy, które nam nie doschły po Álfttavatn. Do tego była szybka przepierka skarpetek. Teraz trochę zwlekamy z wyjściem aby dać czas na dosuszenie – i tak się nie udało. Jesteśmy zadowoleni z siebie, wykąpani, czyści. W międzyczasie chłopaki robią śniadanie a ja walczę z butem – oczyszczam go dokładnie i kleję wydobytym od obsługi klejem. Przypomina trochę klej biurowy w tubce ale nie mam nic innego. Omawiam jeszcze z jakimś tutejszym gościem wariant trasy – mówi, że drogą spokojnie dojdziemy stąd do szosy krajowej w okolicy elektrowni Sigalda w ciągu dnia. Zdecydowaliśmy, że wycofujemy się na południowe wybrzeże, jak najszybciej (najlepiej autostopem ale bierzemy też pod uwagę opcję wypożyczenia samochodu) docieramy na północ i staramy się dojść od jez. Mývatn do Askji. W tym celu musimy się jakoś dostać do drogi, po której jeżdżą samochody. Śniadanko pycha – z wykorzystaniem artykułów różnych, pozostawionych w kuchni schroniska przez poprzedników z całego świata. Warunki komfortowe. Próbujemy jeszcze namówić parę Niemców jedzących obok, którzy dojechali tu z Víku jeepem, żeby nas zabrali ze sobą. Spokojnie byśmy się zmieścili. Ale są jacyś nieprzystępni. W końcu ok. 11 wychodzimy – strasznie późno jak na nas. Pogoda super – słoneczko, bezwietrznie, niebo czyste, dookoła nas pole czarnej lawy, które wczoraj przeszliśmy. Ja w krótkich spodenkach i sandałach – daję butom więcej czasu na wyschnięcie kleju. Kierujemy się drogą szutrową na zachód. Na dziś w planie jest do przejścia ok. 35 km i to drogą. Gdzieś tam na północy jest trasa, na którą mieliśmy apetyt i w tym momencie definitywnie się z nią rozstajemy. Przed nami wyłania się samochód osobowy, jedzie w naszą stronę i zatrzymuje się. W środku czterech czy pięciu facetów, wypytują się po angielsku o trasę, która zrobiliśmy – chcą iść nią w przeciwną niż my stronę. Interesują ich warunki, chaty itp. Pytamy się skąd są – Czesi! Rozmowa staje się nagle luźniejsza i przechodzimy na mieszany polsko-czeski, ale po chwili rozstajemy się - każdy w swoją stronę. Suniemy sobie powoli wzdłuż drogi, która zakręca i ukazuje nam się długachne podejście. Po godzinie marszu drogą wszyscy już wiedzą – łatwo nie będzie. Ale naprzód. Krok za krokiem wspinamy się – zapowiada się dłuuugi dzień, skoro tak ma to wyglądać. Marsz drogą jest w miarę wygodny – żeby jeszcze podejść nie było J - ale czuję jakieś wewnętrzne rozdarcie spowodowane zmianą planów i wycofywaniem się. W końcu pokonaliśmy podejście i naszym oczom ukazało się sporych rozmiarów jezioro, wzdłuż którego dalej prowadziła droga. Z tyłu słychać hałas jakiegoś samochodu, oczywiście próbujemy złapać stopa. A tu niespodzianka – okazuje się, że to spotkany niedawno Czech wraca do Reykjavíku oddać wypożyczone auto. Zatrzymuje się i chętnie nas zabiera. No i się zaczęło. Mamy pewny transport na wybrzeże (Selfoss), skąd będziemy mogli łapać stopa na północ wschodnim wybrzeżem. Zastanawiamy się, czy nie wykorzystać tak pięknej okazji, nie wrócić do stolicy i stamtąd łapać okazję na północ wariantem zachodnim. Rozterka. Rozmawiamy z Czechem – okazuje się, że to stary traper, na Islandii był już chyba wszędzie, przeszedł ją też z północy na południe. Opowiadamy mu o naszych planach a on na to, że od elektrowni Sigalda spokojnie dojdziemy do Akureyri w jakieś 7-8 dni. Twierdzi to na podstawie własnego doświadczenia, sam zrobił tą trasę. Przestrzega aby zawsze zabezpieczać wodę – bo praktycznie cały czas idziemy przez pustynię, pokazuje miejsca w których można spędzić noc w chacie. Wszystko wygląda bardzo optymistycznie. Adrenalina nam od razu podskoczyła – facet, który to zrobił mówi nam wyraźnie, że mimo dwóch dni opóźnienia spokojnie zmieścimy się w czasie i możemy zrobić zaplanowaną trasę. I jakoś tak chyba podświadomie wszyscy bez wyjątku podjęliśmy wyzwanie – nie ma odwrotu, napieramy dalej na północ, wysiadamy przy elektrowni i heja do przodu. Oczywiście odpadają nam atrakcje takie jak Askja, góra Herðubreið czy wodospad Dettifoss ale co tam – najważniejsze że przejdziemy wyspę z południa na północ – będzie wyczyn. W wyśmienitych nastrojach obserwujemy krajobraz za oknem samochodu – totalne pustkowie, wysuszone szare i czarne ziemie, dookoła bliżej i dalej wzgórza i góry. W perspektywie jedyny ślad człowieka – sieć wysokiego napięcia, biegnąca od pobliskiej hydroelektrowni. Jedziemy dość długo – nie sądzę, abyśmy dali radę przejść tą trasę (od schroniska do Sigaldy) w jeden dzień. Poza tym byłaby to wyraźnie nużąca trasa – ubitą, szutrową drogą, krajobraz nie urozmaicony. Całe szczęście, że złapaliśmy Czecha. Dojeżdżamy w końcu do skrzyżowania w pobliżu elektrowni, tu powinniśmy wysiąść jeśli chcemy iść dalej na północ. Ale po spojrzeniu na mapę i rozmowie z Czechem decydujemy pojechać jeszcze kawałek na południe – do pobliskiej stacji benzynowej. Mamy ochotę na piwo i nadzieję na to, że dostaniemy tam szczegółową mapę północnej Islandii. No i oczywiście jakiś klej do moich butów. Serdecznie żegnamy się z sympatycznym Czechem. Pobyt na stacji to relaksik – piwo, cola i lody wprawiają nas w doskonały humor. Jest zasięg więc kilka telefonów do Polski. Kupujemy dokładne mapy północnej części wyspy, niestety nie ma żadnego Super Glue. W końcu startujemy – musimy wrócić w okolice elektrowni drogą, którą nas przywiózł Czech, czyli po asfalcie. Łapiemy stopa, który trochę nas podwozi. Zostaje nam jakieś 7 km do elektrowni. Krótka przerwa na zupkę na poboczu – godz. 15.00. Przydrożny kamień zastępuje nam stół. Nastroje w sumie są bardzo dobre. Jak okiem sięgnąć krajobraz pustynny, poprzecinany dalekimi górami. Trochę wieje. Każdy z nas się pewnie zastanawia jak to będzie tam dalej na północy – do Landmannalaugar jest dociągnięty szlak turystyczny i dochodzą przejezdne drogi – bywają tu ludzie. Dalej na północ jest już zupełne pustkowie, tylko kilka chat w dużych odległościach od siebie. Nawet Czech mówił, że dużym problemem jest woda. W końcu ruszamy – musimy przejść te kilka kilometrów asfaltówką. Ja dalej w sandałach, z nadzieją że mój biedny but się klei. Naprawdę nic fajnego taki rajd ulicą. Rozciągamy się, tempo nagle spada. Darek wyrywa do przodu, ja trochę zostaję (palce mi trochę dokuczają – może źle się układają w sandałach?), Mirek coraz dalej za nami. W końcu kiedy Mirka prawie nie widać wołam do Darka i czekamy. Ja postanawiam założyć buty – sandały słabo się sprawdziły na asfalcie, chyba palce się o siebie poobcierały i trochę pieką. But na razie cały. W końcu dochodzi Mirek, kuśtyka. Jemu chyba asfalt też nie posłużył, zdejmuje buty – stopy otarte do krwi. Przeszliśmy może połowę drogi do elektrowni. Co robić? Wokół nic nie ma, oprócz asfaltu i pustyni. Mamy wody na styk – dzisiaj kolacja i jutro śniadanie, żadnej rezerwy. Koło elektrowni może być jakieś ujęcie. Mirek mówi, że może iść, zmienia tylko buty na sandały. Postanawiamy po odpoczynku spróbować. Idzie się coraz gorzej i coraz wolniej, droga strasznie się dłuży. W dole obok drogi jakieś smętne bajorko stałej wody, wyschnięte koryto rzeczki czy coś podobnego. Poważnie się zastanawiamy nad postojem tutaj. Darek nas przekonuje do dalszego człapania. Ten asfalt staje się jakąś katorgą, zupełnie niespodziewanie dobry dzień kończy się w dość dramatyczny sposób. Czy w takiej sytuacji powinniśmy kontynuować marsz na północ? W końcu dochodzimy długim łukiem do zabudowań gospodarczych przy wielkiej budowie elektrowni. W budynkach nie ma żywego ducha, wszystko zamknięte. Jedyny plus – wokół budynków rozłożone są pasy trawy (takiej rozwijanej z beli), na której rozstawiamy namiot. Nie ma źródła wody. Dwie poważne kontuzje – moje palce wzbogaciły się o kilkuwarstwowe krwiste pęcherze, które są w fatalnym miejscu – pomiędzy palcami. Ale to nic w porównaniu z Mirkiem – jego stopy nabrały kolorów tęczy, wyglądają strasznie. Nastroje już nie są tak pozytywne. Po kolacji długa dyskusja o przyszłości, Mirek leży na brzuchu z Panthenolem na stopach. W końcu decyduje kilka rzeczy – po pierwsze stopy Mirka i moje palce uzmysławiają nam, że jeśli ich stan pogorszy się gdzieś dalej to nas praktycznie unieruchomi, nie mówiąc już o możliwym tempie marszu. Po drugie droga na północ do Akureyri to marsz po szutrowej drodze dla terenowych samochodów, warunki podobne do dzisiejszych – a więc wyzwanie czysto techniczne. Po trzecie niepewność związana z moimi butami. Tak czy inaczej odpadł wariant dojścia do Askji i dalej nad jezioro Mývatn. A mamy w pamięci dzisiejszy odcinek z Landmannalaugar do Sigaldy i naszą Golgotę w postaci 7 km po asfalcie. Cóż, po raz drugi w dniu dzisiejszym podejmujemy decyzję o wycofaniu i wracamy do porannych planów. I w tym kontekście dzień ten został ochrzczony „dniem frajerów" bo mogliśmy już być chociażby w Reykjavíku i planować wyprawę na północ. A tak mamy przed sobą wielki znak zapytania – jak i kiedy dotrzemy (jeśli w ogóle) najpierw na południe a potem na północ wyspy? Zasypiamy w kiepskich nastrojach.

Dzień 9 – 04 czerwiec 2004r., piątek

Wstajemy – nikt nas w nocy nie nachodził. W oddali cichy szum pracującej hydroelektrowni. Pogodny poranek i śniadanie nie zmieniają mimo całego optymizmu naszej decyzji o ostatecznym wycofaniu się z północnej trasy. Ruszam palcami – coś tam czuję, pęcherze przyschły, wyglądają zupełnie dobrze. Masowanie, talk, plastry, ubieramy się i śniadanie. Zużywamy wodę prawie do końca. Wory na grzbiet. Przed nami niestety niewesoła perspektywa – musimy dojść asfaltem do znanej nam stacji benzynowej. Asfaltem, który wczoraj sprawił nam tyle bólu. Tam będziemy czekać na transport – jakiegoś zagubionego w środku Islandii automobilistę jadącego na południe. Ale na samą myśl o asfalcie stopy bolą. Wiemy już czym to pachnie. Człapiemy więc z namaszczeniem i miarowo. Trochę kapie z nieba. Byle do pierwszego rozstaju – tam szanse wzrastają. Daleko widzimy jakiś samochód jadący w przeciwną stronę. Na przestrzeni 7-8 km mija nas tylko jeden samochód i to w przeciwną stronę. To nie nastraja optymistycznie. Dochodzimy do skrzyżowania po ok. 3 godzinach i stajemy na chwilę. I po krótkiej chwili nadjeżdża jakiś pojazd. Macham – zatrzymuje się. W środku poważni panowie dwaj, chwilę rozmawiamy – jadą do elektrowni, czyli w naszą stronę. Są trochę spięci i nastroszeni, coś mówią, że śpieszą się do pracy i o przepisach, ale w końcu dają się namówić podkreślając jaki to wyjątek dla nas robią. Dobra – możemy ich nawet pocałować w stopy, ważne że oszczędzimy naprawdę spory kawałek po asfalcie. Wysiadamy dosłownie 200 m przed stacją. Humory trochę lepsze, może jednak dojedziemy, chociaż okropnie daleko do wybrzeża. Dochodzimy na stację, chłopaki się rozkładają przy szosie, ja idę do środka, żeby się dowiedzieć o jakąś regularną komunikację. Okazuje się, że nic tu nie dojeżdża, musimy liczyć na siebie. Możemy tu trochę w tej sytuacji postać, natężenie ruchu może 1 samochód na godzinę. Wychodzę z budynku i w tej chwili widzę nadjeżdżający samochód. Darek i Mirek go jeszcze nie widzą – siedzą w obniżeniu terenu. Krzyczę do nich i jednocześnie lecę na pobocze, z daleka macham w kierunku kierowcy. O dziwo – zatrzymuje się. Kolejne zdziwienie (miłe) – jest gotów nas zabrać. A już zupełnie nas zaskoczyło – jedzie na samo wybrzeże, do Selfoss. Co za fuks – jednym strzałem! Facet nas nawet przeprasza, widział nas wcześniej ale jechał do elektrowni, w przeciwną stronę. Jest super. Przed nami ok. 100 km i 2 godzin wygodnej jazdy. Zostaję uznany za dzisiejszego farciarza i podstawowego autostopowicza. To mnie dziś będą chłopaki wystawiać jako pierwszego – farta trzeba zdyskontować. Pierwsza część trasy – pustkowie, potem mijamy w dużej odległości wulkan Krafla, widzimy go po lewej stronie. W końcu wjeżdżamy w bardziej zielone rejony, tu już mieszkają ludzie. Cały czas rozmawiamy o życiu, tradycyjne pytania o naszą wyprawę, o jego pracę. Ostatecznie dojeżdżamy do Selfoss, wysiadamy pod budynkiem informacji turystycznej i od razu idziemy zasięgnąć informacji o warunkach wynajmu samochodu. Okazuje się, że to jednak duże koszty (ok. 240 EUR za dzień), tym bardziej jeśli potrzebujemy samochód tylko w jedną stronę. Jest więc już pewne, że jeśli chcemy na północ to tylko autostopem – autobusy to też droga rzecz na wyspie. Kolejna dyskusja – kierujemy się na wschód czy zachód. Wschodnim wybrzeżem stąd jest krócej, ale na zachodnim są chyba po drodze ciekawsze rzeczy - chcemy zobaczyć park narodowy Skaftafell, lagunę Jökulsárlón i dotrzeć na północ najszybciej jak się da.. Idziemy więc za miasto żeby złapać stopa – stajemy dokładnie w tym samym miejscu co pierwszego dnia. Po drodze kupujemy jeszcze parę rzeczy – talk do stóp, jakieś ciastka i wreszcie klej do butów. Ceny wszystkiego są przerażające np. zestaw KFC to ok. 45-50 PLN. Czekając na stopa robimy sobie w przydrożnym rowie pierekusik – bardzo romantyczne miejsce. A po jedzonku – jak pierwszego dnia – ustalamy dyżury na drodze i machamy. Po niedługiej chwili – znów ja – zatrzymuję duży samochód prowadzony przez starszą kobietę. Nie mówi prawie po angielsku ani w żadnym innym ludzkim języku (to dla nas szok) ale dogadujemy się jakoś i dowozi nas całkiem daleko bo do Hvollsvöllur. To tylko 50 km przed Skógar. Tu już czekamy dłużej. W końcu zatrzymuje się Toyota - dość duże auto, ale z pełnym prawie bagażnikiem. Plecaki musimy wziąć do środka – najbardziej na tym cierpi Mirek, ma niewygodną pozycję. Za to facet jedzie aż na północny zachód – do Egilsstaðir. To ¾ drogi na północ! Znowu fuks – gość wraca do rodziny na urlop. Jednak nachodzi nas myśl, że w ten sposób może nas ominąć zobaczenie paru ciekawych rzeczy. Postanawiamy więc wysiąść w pierwszej miejscowości za Skógafoss – w Vík. Jest tam kamping. Trudna decyzja ale dziękujemy naszemu dobroczyńcy. On też żałuje bo resztę drogi (kilkaset km) musi pokonać samotnie. Vík to maleńka osada – kościół, kilkanaście zabudowań, sklep z islandzkimi produktami no i oczywiście lokalne Centrum Kulturalno-Handlowe czyli stacja benzynowa Esso. Osada położona jest nad samym oceanem a charakterystycznym symbolem są wystające z wody pionowe skały w niedużej odległości od brzegu – Reynisdrangar – znane z legend i licznych pocztówek. Rozbijamy namiot na campingu, kolacja w komfortowych warunkach – kuchnia w budynku gospodarczym (duży i przestronny) jest otwarta i wyposażona w elektryczne kuchenki (oszczędzamy więc własny gaz) a dodatkowo jest przed sezonem więc wszystko jest gratis. Nie jesteśmy sami – dołączyli jacyś Niemcy, Anglicy i ktoś jeszcze. Po kolacji, zadowoleni z przebytych dziś kilometrów, posileni kaloriami wydzielonymi przez Drink Managera, żałując leciutko że nie ma tu ciepłej wody, idziemy spać do namiotów.

Dzień 10 – 05 czerwiec 2004r., sobota

Obudziły nas mewy na kempingu w Víku – strasznie hałasowały. Blisko oceanu, a okalające kamping stoki są – jak się okazało pełne gniazd mew. Szybkie śniadanko, zwijamy bambetle i zasuwamy na drogę łapać stopa. Wybieramy miejsce, gdzie powinniśmy mieć największe szanse złapania stopa – stację Esso, obok niej jest sklep z regionalnymi pamiątkami. Wczorajszy kierowca Toyoty poinformował nas, że Vík słynie z wyrobów rękodzielniczych a w szczególności odzieży z islandzkiej wełny i warto zajrzeć do miejscowego sklepu. Spędziliśmy tam dłuższą chwilę podpuszczając jeden drugiego no i oczywiście wszyscy dokonaliśmy zakupów – żony powinny być zadowolone. Jeden dodatkowy bagaż. Natomiast łapanie stopa – TRAGEDIA. Staliśmy do godz. 15, wymieniając się co 20 min i nawet urok osobisty, jaki każdy z nas próbował wykorzystać, nic nie pomógł. Zresztą obiektywnie to ruch za wielki nie był. Przez ponad 4 godz. udało się zatrzymać tylko busika z dwoma „kolegami", ale w momencie kiedy zobaczyli, że jest nas trójka (a więc nie do paryJ) i do tego z dużym bagażem to natychmiast odpuścili. Pogoda - TRAGEDIA. Tak silnego wiatru jeszcze nie mieliśmy. Doświadczyliśmy co to znaczy zostać wychłodzonym przez wiatr. Wszyscy założyli dodatkowe rzeczy na siebie i – oprócz osoby machającej akurat na samochody – dwie osoby zawsze kuliły się za budynkiem sklepu. Na camping wróciliśmy na posiłek – to tylko 200 m. Kiedy dotarliśmy na miejsce, na zewnątrz rozpętało się prawdziwe piekło. Jeszcze silniejszy wiatr i do tego deszcz. Myśleliśmy że rozwali tę campingową budę ale na szczęście była chyba w miarę nowa i chyba dlatego wytrzymała. Zdecydowaliśmy, że przy takiej pogodzie i takim ruchu zatrzymywanie stopa nie ma sensu – mała szansa, żeby ktoś zabrał trzech dryblasów przemoczonych do suchej nitki. W sumie jest to już 3 dzień niepogody – więc chyba jak na Islandię i tak mamy szczęście. Podjęliśmy decyzję – po sprawdzeniu rozkładu jazdy autobusów krajowych - że jeżeli do jutra do godz. 12 nic nie złapiemy to wsiadamy do autobusu jadącego na wschód. Pogoda nie zmieniała się aż do wieczora. Na koniec dnia na kamping dotarł samotny turysta - Chris. Anglik, zresztą bardzo sympatyczny. Podróżuje w trochę wygodniejszy sposób niż my – przemieszczając się autobusem wzdłuż wybrzeża i zatrzymując się po drodze w ciekawszych miejscach. Zaprosiliśmy go do naszej kompanii. Na początku trochę się opierał ale wspólna kolacja z odrobiną ukraińsko-polsko-islandzkiej wódki przełamała lody. Przekonaliśmy go nawet, że nie ma sensu w taką pogodę rozbijać namiotu na zewnątrz i nocował z nami w ciepłej kuchni. Ja dodatkowo wieczór wykorzystałem na totalne oczyszczenie i sklejenie buta klejem kupionym w Selfoss. Powinien teraz trochę posłużyć a klej Super Glue na stałe zostaje dołączony do standardowego zestawu naprawczego. Śpimy w śpiworach na kłodach drewna.

Dzień 11 – 06 czerwiec 2004r., niedziela

Obudziliśmy się, a właściwie obudził nas silny wiatr z deszczem łomoczący w zabudowania campingu w Vík. A więc czwarty dzień niepogody. Poranna toaleta, śniadanie i czekamy chwilkę – a nuż przestanie padać. Powoli ale zaczyna się rozpogadzać. O godz. 10 wyruszamy spróbować trochę szczęścia na drodze. Żegnamy żartobliwie Chrisa słowami „do zobaczenia w autobusie o 12.30". Nikt z nas bowiem nie wierzy, że w tej czarnej dziurze komunikacyjnej, jaką okazał się Vík - uda się dziś coś złapać. Zwłaszcza, że jest niedziela. Zaczynamy dyżury na stacji Esso. Każdy po 10 minut. Co prawda nie pada ale wiatr jest bardzo silny i przenikliwie zimny. Około 11 podchodzi do nas amerykański turysta w krótkich spodenkach, którego żona z resztą rodzinki poszły na brzeg oceanu. Zaczyna się miła rozmowa. Amerykanin z Virginii chętnie by nas zabrał ale jedzie w przeciwną stronę i do tego ma liczną rodzinę na pokładzie. Za to bardzo nam kibicuje, do tego stopnia że staje z nami przy drodze i na swoje krótkie spodenki (czyli na litość kierowców) próbuje coś zatrzymać. Stał twardo podczas gdy my się systematycznie zmienialiśmy. Opowiadał jak to u nich w USA im śmieszniejszy i bardziej zabawny autostopowicz tym chętniej jest zabierany. Ale w Islandii ten patent nie działał – pomimo różnych prób nie udało mu się rozbawić ani tym bardzie zatrzymać żadnego samochodu. Zresztą i tak ruch jest niewielki, kilkanaście samochodów na godzinę. Przy pożegnaniu chłop ma sine usta i lodowate ręce, ale był naprawdę miły a my dodatkowo zdobyliśmy trochę wiedzy ogólnej na temat Stanów Zjednoczonych (a on oczywiście na temat Polski). Dochodzi 12 i podjeżdża rejsowy autobus. Decyzja zapadła już wczoraj. Nic nie złapaliśmy drugi dzień więc wsiadamy do autobusu. Oczywiście spotykamy Chrisa. Próbując coś złapać minęło nas wcześniej dwoje młodych autostopowiczów – ustawili się 200 m za stacją. Teraz podchodzą do autobusu i szukają kierowcy. Pytamy po angielsku skąd są, twarze wydają mi się słowiańskie. Czesi. Przechodzimy na nasze języki. Okazuje się, że noc spędzili niedaleko Vík w namiocie i jadą do parku narodowego Skaftafell. Jednak na autobus się nie decydują – za drogo dla nich. Ruszamy. Kierowca jest nam znany – poznaliśmy go pierwszego dnia na lotnisku w Rejkiavíku. Próbujemy negocjować cenę biletów – ale jest twardy. Startujemy. Krajobraz wzdłuż drogi typowo islandzki - znaczy księżycowy. Dziwnie poukładane kamienie. Coś jak pustynia, ale takiej jeszcze nie widzieliśmy. Droga dłuży się nam trochę. Za oknem kolejna scena typowa dla Islandii – odległości pomiędzy osadami to przynajmniej kilkadziesiąt kilometrów. Pierwszy przystanek za dwie godziny. W końcu krajobraz się zmienia, znowu zieleń, w oddali jakieś wodospady i wreszcie zaczyna się pokazywać wielka czapa śniegu i lodu – to olbrzymi masyw lodowca Vatnajökull. Mijamy dwa jęzory lodowca, schodzące w kierunku oceanu – wzdłuż każdego z nich jedziemy chyba z 10 km (to szerokość takiego jęzora) – daje to wyobrażenie o ogromie tego tworu. Takich jęzorów jest pewnie przynajmniej kilkanaście. Dojeżdżamy do Skaftafell, czyli miejsca gdzie jest Park Narodowy położony przy lodowcu Vatnajökull – największym lodowcu w Europie. Generalnie dziura jeśli chodzi o infrastrukturę – spodziewaliśmy się jakiegoś miasteczka turystycznego co najmniej. Centrum turystyczne to jeden budynek z muzeum lodowca w środku + toaleta i płatny camping. Natomiast bliskość lodowca jest atutem nie do przecenienia. Czoło jęzora jest widoczne naprawdę w bliskiej odległości od parkingu. Robię zbliżenie aparatem. Olbrzymią atrakcją tego parku jest podobno – tak piszą w przewodniku - łatwość wejścia w tym akurat miejscu na lodowiec. My zdecydowaliśmy że nie mamy na to czasu, tym razem mamy inne cele - więc skoro nie wchodzimy na lodowiec to jedziemy dalej - do następnego przystanku. Po drodze mijamy kolejne, bardzo liczne jęzory lodowcowe – najdłuższy ciągnie się przez kilkanaście kilometrów. Ok. 15.30 dojeżdżamy na miejsce. Tym razem jest to Jökulsárlón, czyli po polsku chyba Zatoka Lodowcowa. Dotąd mieliśmy wykupione bilety, to nasza stacja końcowa, wysiadamy więc. I nie żałujemy, że tu możemy zostać dłużej. Widok jest niesamowity. W miejscu, gdzie jęzor lodowca schodzi do oceanu utworzyło się coś w rodzaju jeziorka, połączonego z oceanem wąskim kanałem. W szmaragdowym jeziorku pływają potężne bloki lodu różnych kształtów, które powoli się stapiają. Proces ten powoduje, że te bryły lodu, kołyszące się na wodzie mają najróżniejsze kształty i wszystkie chyba odcienie koloru niebieskiego. Nieopodal tj. w odległości ok. 500 m widać schodzący do jeziora jęzor lodowca Vatnajökull. Jak się później okaże schodzi na 100 m pod wodę a niewielkie wydawałoby się jeziorko ma 200 m głębokości. Jęzor lodowca posuwa się w kierunku oceanu w tempie 150 m na 30 lat więc z naszych obliczeń wynika, że jeszcze z 50 lat i most oraz grobla, które Islandczycy z mozołem budowali zostaną po prostu zmiecione. Sesja zdjęciowa trwa długo, nie możemy się napatrzeć. Podglądamy trochę foki – to drugie zaskoczenie tego miejsca. Jak ktoś ma ochotę, czas i kasę może sobie popływać amfibią pomiędzy tymi bryłami lodu. Jest sporo ludzi i spory ruch, jak na Islandię – wszyscy dojeżdżają tu aby sobie popatrzeć na ten iście arktyczny krajobraz. W końcu przysiadamy w kąciku obok jedynego tu budynku – coś w rodzaju knajpki i sklepiku z pamiątkami. Robimy sobie pierekusik, tradycyjnie zupka i snickers. Zeszło nam tu na pewno dłużej niż godzinę. I do roboty na drogę – jak tirówki. Staliśmy prawie do ostatniego samochodu, z coraz mniejszymi nadziejami na transport i perspektywą nocowania przy lodowcu, co ostatecznie też by miało swój urok. Zlitowali się jednak Germańcy. Zapakowaliśmy się do Corolli i w drogę. Po drodze kilka przerw na zdjęcia – to pasja naszych dobroczyńców. Fotografują wszystkie lodowce w Europie. Niemcy słabo mówią po angielsku więc próbuję sobie przypomnieć niemiecki. W powietrzu czuć było naszą woń (Corolla to w końcu niewielki samochód jak dla 5 osób) – no chyba, że był to zapach lasu, jak powiedział jeden z moich kolegów. Niemka włączyła klimę i dało się wytrzymać. Poczęstowali nas wafelkiem .... Prince Polo. Miło, jesteśmy dumni z polskiego przemysłu. Dojechaliśmy do Höfn – to chyba najbardziej wysunięta miejscowość na południowo - wschodnim wybrzeżu. Wysadzili nas pod samym kempingiem. Kemping płatny – opłata 600 ISK od łba. Postanawiamy znaleźć inne, „tańsze" miejsce na nocleg. I znajdujemy – 50 m dalej, na górce i o dziwo w gęstym, dorodnym, normalnym lesie. Super, jak na Islandię to naprawdę niezła miejscówka. Kolacja, coś na ząb i... postanawiamy z Darkiem iść na basen, o którym wyczytaliśmy w przewodniku Lonely Planet. Jest co prawda późno – ale kto wie. Wywoła to później krótką ale intensywną wymianę zdań w naszej grupie na temat zostawiania kolegi samego – no ale się przecież pytaliśmy. Poszliśmy – oczywiście już zamknięte, chociaż słonko jeszcze na niebie. Wracamy, kładziemy się spać – a tu puk, puk w płótno namiotu. To obsługa campingu zameldowała się po opłatę z nocleg, bo to był jeszcze, jak się okazało teren campingu. Musiał nas zauważyć, jak tu wchodziliśmy, albo nauczony doświadczeniem (czyżby przez oszczędnych Polaków???) rutynowo robi obchód co wieczór. Cóż takie życie, zagraliśmy i przegraliśmy tym razem. Dostaliśmy co prawda promocyjną stawkę – pan nie zauważył, że jest nas trzech w jednym namiocie i policzył za dwie osoby. Teraz już naprawdę zasypiamy – jest godzina prawie 23.

Dzień 12 – 07 czerwiec 2004r., poniedziałek

Obudziliśmy się zgodnie z planem o 6 rano. Planowaliśmy jak najszybciej wyjść na drogę poza miasto Höfn. Ale na śniadaniu, pakowaniu i myciu (Darek wziął nawet prysznic w sanitariatach kempingowych) zeszło nam prawie dwie godziny. Potem około godziny zajęło dotarcie do skrzyżowania z Ringiem. To nas nauczyło, że na wschodnim wybrzeżu – jeśli chce się sprawnie poruszać autostopem - nie należy wjeżdżać do miast tylko dojeżdżać do miejsca, skąd od Ringu odchodzi droga do takiego miasta i tam wysiąść. No i zaczynamy na skrzyżowaniu nasze ostatnio rutynowe zajęcie – machanie i uśmiechanie się do samochodów. Jest poniedziałek, dzień roboczy, więc myśleliśmy, że samochodów i okazji będzie więcej. Niestety, jest ich jak na lekarstwo i żaden się nie zatrzymuje. Po niedługim czasie humory wszystkim siadły. Czyżby kolejny Vík, a może mamy po prostu pecha? Snujemy plany awaryjne dopuszczając najgorszy wariant – że przez tydzień będziemy się tłuc do Akureyri tylko po to aby złapać autobus rejsowy do Rejkiavíku i zdążyć na samolot. Aby rozruszać zastałe nieco mięśnie no i zabić nudę i wszechogarniającą frustrację decydujemy, że jeśli do 12 nic się nie zatrzyma to idziemy piechotą po asfalcie. Może wtedy ktoś nas weźmie (z litości chyba). Niespodziewanie tuż przed 12 zabiera nas młody Walijczyk, który od kilkunastu minut stał obok nas na poboczu i oglądał mapy. Podwozi nas raptem około 20 km na północ ale i tak jesteśmy mu wdzięczni – wreszcie nowa okolica, może przełamaliśmy złą passę. Wysiedliśmy niedaleko przed pierwszym fiordem wcinającym się w wyspę od wschodu. Tu rzeczywiście nie ma co stać. Ruszamy na zaplanowany wcześniej spacer drogą. Humory nieco lepsze (w końcu się wyrwaliśmy) – na tyle, że gdy raptem na tym pustkowiu zatrzymuje się jeep i starszy jegomość chce nas na pace podwieźć 4 km (jedzie na swoją farmę), z uśmiechem odmawiamy. Idziemy więc wzdłuż wschodniego brzegu wyspy. Krajobraz przypomina trochę Stany Zjednoczone (znane z filmów drogi) – rozległe farmy i pastwiska na tle piaskowopomarańczowych gór. Mijamy kolejny most i szczęście uśmiecha się dziś po raz drugi. Zatrzymujemy furgon wiozący towary do najbliższego miasta Djúpivogur – ok. 80 km. Humory wyraźnie lepsze. Jedziemy wzdłuż fiordów – widoki są niesamowite (szczególnie dla mnie, siedzę z przodu obok kierowcy, a chłopaki z tyłu). Z prawej ocean i coraz wyższy klif a z lewej od razu góry, które dość stromo się pną wzwyż. Droga prowadzi niewielkim trawersem, odcinkami zasypana przez piasek i kamienie bezustannie zsuwające się po zboczu. Na bardziej niebezpiecznych odcinkach kierowca odpina pas. Darek, który zauważył tą scenę z tyłu – jak się potem okazało - powiedział do Mirka, że kierowca robi to na wypadek gdyby samochód spadł w dół do morza aby łatwiej mu było się wydostać z wody. Mirek roześmiał się z oczywistego żartu kiwając z politowaniem głową. Nie słysząc wymiany zdań chłopaków zapytałem kierowcę dlaczego to robi. Zacytował wypowiedź Darka sprzed chwili. Mieliśmy potem niezły ubaw wymieniając się spostrzeżeniami. W końcu wysiadamy, tym razem zgodnie z nauką odebraną w Höfn - przed wjazdem do miasta Djúpivogur, tak aby zostać na Ringu. Stoimy jakieś pół godziny zaczynamy zastanawiać się nad pierekusem, kiedy z piskiem opon i lekkim wirażem zatrzymuje się obok nas czerwona Toyota. Wszyscy pomyśleliśmy, że może gość jest na lekkim cyku. Prowadził młody Islandczyk o imieniu Viðar. Wracał do domu od dziewczyny pożyczonym od taty samochodem. Jechał przez Egilsstaðir. To jakieś 200 km! Dzień nagle zrobił się dla nas piękny, mamy szczęście a jak się wkrótce okazało czekał nas jeszcze poważny zastrzyk adrenaliny i dodatkowe nieplanowane wrażenia. I to gratis. Chłopak miał zmysł kierowcy rajdowego (19 lat!) i spiesząc się do domu pojechał na skróty przez góry. Mirek, który nie zdążył na początku zapiąć pasów nie miał takiej możliwości, ze względu na styl jazdy Viðara, przez dłuższą chwilę. Dopiero gdy zjechaliśmy na górską drogę i Viðar wysiadł na chwilę sprawdzić czy wszystkie koła są dobrze przykręcone, Mirek bardzo szybko i chętnie to nadrobił – już podejrzewaliśmy co nas czeka. Dodatkowo Darek mile połechtał ambicję kierowcy komplementem o dynamicznej jeździe i w kierowcę wstąpił duch naprawdę prawdziwego rajdowca. Wjeżdżaliśmy więc ciasnymi serpentynami na wysokość ok. 500-700 m n.p.m. z prędkością ponad 100 km/h. Trzymaliśmy się kurczowo foteli patrząc jak Viðar zarzuca samochodem na zakrętach chwaląc się przy tym, że ma prawie maksymalną ilość punktów karnych za przekraczanie prędkości – wierzyliśmy mu! Na szczęście po godzinie (sic!! – to się nazywa skrót) cali i zdrowi dotarliśmy do Egilsstaðir. Początek dnia wcale tego nie zapowiadał. To jest koniec naszej drogi po wschodnim wybrzeżu wyspy. Teraz będziemy posuwali się jeszcze kawałeczek na północ i północny-zachód. Wysiadamy na obrzeżach miasta, zjadamy pierekusik. Po posiłku próbujemy jeszcze do godz. 20 wykorzystać dzisiejsze szczęście na maksa i łapiemy dalej. Ja jeszcze kupuję jakieś słodycze na stacji benzynowej. W końcu decydujemy się na marsz drogą. Jak nic nie złapiemy trzeba za miastem szukać miejsca na nocleg. W końcu schodzimy z drogi na pobocze i na górce pokrytej typowo tundrową roślinnością rozbijamy biwak. Kolacji towarzyszy jeszcze kilka toastów z okazji moich imienin (słodycze kupione nieprzypadkowo J) no i szczęśliwego dnia. Jak zwykle w takich sytuacjach Drink Manager stanął na wysokości zadania a dyżurny (czyli JA) zapewnił extra pudełko ciastek z figami i dodatkową paczkę kabanosów. Okolica relaksująca, pogoda ładna, jesteśmy już prawie na północy wyspy. Zasypiamy w wyśmienitych humorach.

Dzień 13 – 08 czerwiec 2004r., wtorek

Noc spędzona w islandzkiej tundrze wpłynęła pozytywnie na nasze nastroje. Dodatkowo animuszu dodawał ogłoszony wczoraj przez Mirka konkurs – o której godzinie złapiemy pierwszego stopa. Typujemy. Nagroda też przewidziana (nie do pogardzenia...) – dodatkowy snickers! Pomimo że łapanie zaczęliśmy dość późno bo ok. 9 to na pierwszy samochód nie czekaliśmy więcej jak 20 min. Nagrodę wygrał Darek, który podał najwcześniejszą godzinę. Samochód też był fartowny. Naszym celem na dziś był most na rzece Jökulsá á Fjöllum. Stamtąd chcieliśmy ruszyć na północ do wodospadu Dettifoss. Zatrzymał się młody Islandczyk – monter z elektrowni, jadący w głąb wyspy budować jakieś schronisko turystyczne (chyba w Möðrudalur). Przewiózł nas ze 100 km i wysadził 25 km od celu. Było dobrze. W najgorszym razie zrobimy to dziś piechotą. Po drodze po raz kolejny obserwowaliśmy jak szybko zmienia się krajobraz i roślinność na wyspie. Z zielonego wybrzeża zrobił się najpierw step a potem prawdziwa pustynia. Główna droga nr 1 też w niektórych miejscach robiła się szutrowa. Po raz pierwszy pojawiły się znaki ostrzegawcze „Uwaga renifery". Żegnamy się z kierowcą i ruszamy dalej drogą. Przed nami na szczęście jakaś rzeka – musimy uzupełnić zapasy wody bo na śniadanie zużyliśmy całość a przed nami pustynia. Na horyzoncie widać jak droga pnie się stromo pod górę – czeka nas więc podejście. Ruch na drodze praktycznie zerowy. To zaobserwowaliśmy jadąc jeszcze poprzednim transportem. Zbliża się wyprzedzony przez nas wcześniej Civic z dwoma osobami na pokładzie. Machamy dla zasady, choć szanse znikome, za mały samochód. Ale o dziwo zatrzymują się. Okazuje się że jadą we właściwą stronę i chcą nas wszystkich zabrać - mamy więc transport do samego mostu na Jökulsie. Otwieramy bagażnik – jest na szczęście pusty i mieszczą się w nim dwa plecaki i wszystkie przyległe graty. Na kolanach wieziemy więc tylko jeden plecak. Nie jest źle. Kiedy pakujemy się do Hondy mija nas autobus z francuską wycieczką. Mamy w tym momencie niezły ubaw i niezłą satysfakcję. Można powiedzieć że już się zaprzyjaźniliśmy z tym autokarem, a na pewno że się znamy. Pierwszy raz mijali nas aż w Vík – dwa dni temu, potem w dogoniliśmy ich w Jökulsárlón, a oni nas w Höfn i w Djúpivogur. Za każdym razem brodaty przewodnik oraz masa Francuzów machała nam prze okna z uśmiechem i sympatią. Nigdy jednak nie chcieli nas zabrać, rozkładali tylko ręce (na pewno byśmy się nie zmieścili – przecież 50-osobowy autobus to takie małe autko!) choć za każdym razem widzieliśmy na ich twarzach zdumienie i zaskoczenie, że znowu wyprzedziło ich trzech turystów z plecakami i to jadąc autostopem. Tym razem oprócz zauważonego szoku na twarzach Francuzów – mijali nas wczoraj w Djúpivogur a jesteśmy teraz pośrodku pustyni, prawie 400 km dalej - w końcu dostaliśmy od nich oklaski. Jechali potem przed nami przez kilkadziesiąt kilometrów kurząc nam w twarz. To było ostatnie spotkanie z nimi. Nasi nowi kierowcy – dwójka młodych bardzo miłych Belgów jechała aż na północne wybrzeże, do Húsavík i to drogą wzdłuż wschodniego brzegu Jökulsá á Fjöllum. Zaproponowali nam, że wysadzą nas przy samym wodospadzie Dettifoss. Zastanawiam się przez chwilę, przypominam sobie co czytałem o tym regionie i decyduję o niewielkiej korekcie planu – jedziemy z nimi na północ prawie do ujścia rzeki Jökulsá do oceanu. Tam jest park narodowy Ásbyrgi (podobno przepiękny), który ciągnie się z północy na południe wzdłuż rzeki Jökulsá i tym sposobem mamy okazję maszerując przez park zobaczyć oprócz przepięknego kanionu wszystkie wodospady. Jedziemy z półtorej godziny i wysiadamy na stacji benzynowej w Asbyrgi. Niedaleko jest droga na pobliski camping a stamtąd szlak do Dettifoss. Nabieramy wody i ruszamy. Jest jeszcze stosunkowo wcześnie. Pierekusik zrobimy po drodze. Opuszczamy więc północny brzeg wyspy i ruszamy na podbój najpiękniejszych i największych wodospadów na wyspie – a także w całej Europie. Wreszcie – po 3 dniach przerwy – znowu na trasie. Jesteśmy szczęśliwi. Północna strona wyspy a widoki jak pierwszego dnia – brzoza karłowata, wierzba, wrzosy, które w odróżnieniu od tych na południu już przekwitły. Spotykamy także dojrzałe czerwone borówki. Początkowo idziemy doliną otoczoną z dwóch stron pionowym kilkunastometrowym klifem. Tu podobno stanęła w zamierzchłych czasach stopa Odyna i pozostawiła ten ślad w postaci olbrzymiej niecki w otaczającym ją ze wszystkich stron płaskowyżu. W pewnym momencie szlak podchodzi do klifu i ... idzie pionowo do góry. Na szczęście jest lina i nie musimy rozwijać własnego sprzętu. Wchodzimy a raczej wspinamy się do góry i dalej to niezwykłe miejsce będziemy obserwować już z góry. Klif jest coraz wyższy w miarę jak posuwamy się na południe. W końcu docieramy do jego końca. Teraz, gdy obejmujemy całość faktycznie dostrzegamy kształt „palucha Odyna". Widoczny jest wyraźny kontrast pomiędzy dnem tego obniżenia a poziomem, na którym my jesteśmy – u nas karłowatych roślinek coraz mniej a dno wygląda z góry na zarośnięte równym, gęstym lasem. Jak na Islandię to wyjątkowe miejsce. Wyznaczony na dziś nowy cel to camping mniej więcej w połowie drogi do Dettifoss – miejsce nazywa się Vesturdalur. Prowadzą do niego stąd dwie drogi. Wybieramy ambitniejszą tzn. dłuższą ale też i ładniejszą widokowo bo ciągnącą się wzdłuż kanionu Jökulsy. Przed nami 14 km. Jesteśmy zaprawieni, wypoczęci i przede wszystkim spragnieni marszu więc to pryszcz. Poza tym na campingu przy wejściu do doliny kupiliśmy bardzo dokładną mapkę z opisem nieomalże każdego większego kamienia na trasie. Posuwamy się więc szybko naprzód. Obsługa campingu ostrzegła nas także przed wszędobylskimi owadami ale na razie ich nie widać. W pewnym momencie kończy się zielona roślinność a zaczyna step oraz dziwne piaskowe skały o fantastycznych kształtach, wielkości dorosłego człowieka. Przypominają krajobrazy z westernów – oczywiście w miniaturze. Jednak budulec tych skałek jest bardzo nietrwały i rozsypuje się w dłoniach. W tym oryginalnym miejscu zatrzymujemy się na popas. Po posiłku ruszamy dalej w kierunku rzeki. Dochodzimy do kanionu. Przypomina trochę kanion rzeki Colorado (tak jak go znamy ze zdjęć) tylko jest dużo płytszy. Już z góry widać, że Jökulsa to duża (druga co do wielkości na Islandii) rzeka lodowcowa z bardzo silnym prądem. Woda jak to w lodowcowych rzekach ma charakterystyczny mętno-blady kolor. Od tego momentu prawie do końca dzisiejszego dnia idziemy wzdłuż kanionu. Po paru kilometrach – obserwując jeszcze po drodze skały bazaltowe o fantazyjnych, charakterystycznie poobłupywanych kształtach, przechodząc obok charakterystycznej „czerwonej góry", docieramy do campingu. Widać, że jest przed sezonem. Stoi rozbity tylko jeden namiot (to pewno parka Niemców która szła „od Odyna" przed nami ale drugą trasą) i trwają prace budowy sanitariatów. Przez camping, który umiejscowiony jest w krótkiej, zielonej dolinie, płynie strumyk z krystalicznie czystą wodą. Byliśmy już nieco zmęczeni szybko więc rozbiliśmy namiot w zacisznym zakątku. Brak obsługi oznacza, iż nocleg mamy gratis. Jeszcze wieczorne mycie – jak zwykle w zimnej wodzie, ale słoneczko wysuszy, kolacja i spać. Pomimo, iż na dworze widno – jest przecież prawie dzień polarny, nikt nie miał do tej pory problemów z zasypianiem. Nigdy nie trwało to u nikogo z nas dłużej jak parę minut. To jest chyba też kwestia spalonych w ciągu dnia kalorii. I tym razem odpłynęliśmy błyskawicznie w niebyt.

Dzień 14 – 09 czerwiec 2004r., środa

Obudził nas deszcz uderzający w tropik namiotu. Godz. 8.00. Chwila zastanowienia i... Nie to nie może być deszcz bo przecież wyraźnie przez namiot przebija słońce. Jednak coś wyraźnie uderza w ścianki namiotu. Jako dzisiejszy dyżurny Darek wychodzi na zewnątrz pierwszy, musi przytargać wodę ze strumienia na śniadanie. Pogoda jest fantastyczna, przepiękne słońce, niebo bez chmurki ale wokół katastrofa. Sfory małych much czy meszek atakuje wszystko co się rusza, włazi do oczu, ust, nosa i uszu. Darek biegiem pędzi po wodę i jeszcze szybciej wraca. Muchy za nim, nie odstępują go na krok. Wpada do namiotu i jak najszybciej go zamyka. Parę sztuk się dostało do środka – krótka walka i znów jesteśmy sami w namiocie. Jak tu fajnie. Nie za bardzo wiemy co zrobić z tym problemem ale dochodzimy do wniosku, że jak wyjdziemy wyżej, to muchy znikną. W środku przygotowujemy i zjadamy śniadanie cały czas czując i słysząc nieustający atak muszych wojowników na namiot. Po zjedzeniu maksymalnie pakujemy się w namiocie i w końcu wynurzamy się. Ewakuacja nie trwała dłużej niż kwadrans. Tak szybko jeszcze się nie zwijaliśmy. Muchy są tak nachalne i natarczywe, że staramy się zniknąć jak najszybciej. Rzeczy zapakowaliśmy tylko pobieżnie – mamy nadzieję uciec z tego piekielnego miejsca i przepakować się w jakimś wyżej położonym miejscu gdzie nie będzie tego dziadostwa. Niestety – nadzieje były płonne – jak się okazało islandzkie muchy są bardzo wytrwałe i przyjacielskie. Przepakowujemy się w końcu w ich towarzystwie. Rozpoczynamy kolejny dzień marszu w parku narodowym. Kanion Jökulsy jeszcze piękniejszy niż wczoraj – jest jeszcze głębszy i szerszy. Coś niesamowitego, zapiera dech w piersiach. Jedynie muchy psują odbiór. Jedyny plus to to, że nie gryzą – ale ich natręctwo doprowadza do szału. Jest piękna pogoda i prawie bezwietrznie – i to paradoksalnie dzisiaj wcale nie jest dobre, muchy szaleją z radości. Po drodze każdy szuka patentu jak sobie z nimi radzić – chcemy przynajmniej osłonić twarz, uszy, nos i oczy. Darek zerwał gałązkę i omiata się nią wokół głowy, ja założyłem ciemne okulary i wełnianą czapkę a Mirek – on był w syberyjskiej tajdze i jego to nie rusza. Szlak sprowadza nas w dół - schodzimy nad samą rzekę. Jeden z dopływów musimy przejść w bród – już trochę odwykliśmy ale tym razem przeprawa poszła nam błyskawicznie, rzeka jest łatwa do przejścia. Idziemy dalej wzdłuż mniejszych dopływów Jökulsy, po drodze z jednej i z drugiej strony rzeki masa mniejszych wodospadów, bardzo malowniczych. Byłoby cudownie gdyby nie muchy. Uspokajają się jedynie w miejscach, gdzie czuć większy powiew wiatru lub jest chłodniej. W pewnym momencie nasza złość na muchy sięga zenitu – szukamy lepszego sposobu ochrony przed nimi i w oparciu o zawartość apteczki (gaza, chusta temblakowa) ja z Darkiem przygotowujemy coś w rodzaju maseczek na twarz – prawie moskitiery, których niestety nie wzięliśmy ze sobą. Mirek śmieje się z nas do rozpuku, on to jakoś wytrzymuje. Po drodze mijają nas wolontariusze znakujący szlak. Jakoś dziwnie na nas patrzą –wyglądamy jak islamscy terroryści. Wychodzimy nieco wyżej – pojawia się trochę wiatru i muchy nagle znikają. Taka prosta rzecz a ile radości. Co za ulga. Wreszcie można podziwiać widoki, odetchnąć głębiej bez obawy, że coś wpadnie do gardła. Zbliża się czas pierekusu – mamy mało wody, skupieni na muchach zapomnieliśmy o tym, a nagle odkrywamy, że aż do Dettifoss nie widać już na mapie żadnej rzeki. Trudno, idziemy dalej – coś wymyślimy. W pewnym momencie zauważamy niedaleko w zagłębieniu łachę śniegu – już mamy czystą i bardzo zimną wodę. Pycha. Mobilizujemy Darka – dzisiejszego dyżurnego - do szybkiego znalezienia miejsca na posiłek – wynajduję jamę w ziemi i działamy. Trochę much zakłóca posiłek ale nie jest ich już tak dużo – może minęliśmy ich główny obszar działania? Posileni ruszamy i dochodzimy do rozwidlenia dróg. Obie prowadzą do celu (Dettifoss), przed którym się zbiegają. Jedna jest łatwa a druga trudniejsza i bardziej wymagająca. Ponieważ dzisiaj mi najbardziej dokuczają nogi (jeszcze się chyba nie zagoiły do końca odciski z pamiętnego odcinka po asfalcie) – decyzja wyboru wariantu należy do mnie. Ambitnie i nierozważnie decyduję się na trudniejszy. Od razu schodzimy ostro w dół wysokiego już w tym miejscu kanionu. Dalej szlak prowadzi równolegle do rzeki wijąc się trawersem po stromym zboczu, przekraczamy kamienne gołoborza uważając aby nie zjechać z luźno leżącymi kamieniami. Po godzinie dochodzimy do pierwszego z trzech największych tu wodospadów – Hafragilsfoss – kopary nam opadają. Stojąc przy samym wodospadzie nieomal czujemy moc tej wody. Woda spada z ok. 30 m z takim impetem, że odbija się z powrotem do góry na jakieś 10m. Nawet stojąc na brzegu nad wodospadem czujemy rozpylone w powietrzu cząsteczki wody. Już wiemy, że decyzja o wyborze trudniejszej trasy była słuszna. Dodatkowo mamy bonus w postaci doskonałej zdjęciowej pogody – nad wodospadem mamy spektakl w postaci kilku tęcz. Sesja fotograficzna trwa dłuższą chwilę i ruszamy. Chcemy dopaść jeszcze Dettifoss przy tej pogodzie i tak dobrym świetle. Po drodze trudne przejście trawersem wzdłuż grzbietu klifu i za załomem dochodzimy do ściany. Tu dla ułatwienia gospodarze powiesili linę. Jest wysoko i dość stromo pod górę. Darek idzie pierwszy badając trudności ale jest ok. Do przejścia, nawet z 25 kg plecakiem na plecach. Wchodzimy wszyscy bez problemu. Dalej teren zmienia się dość drastycznie – wchodzimy na nas pumeksową, pokrytą wulkanicznymi produktami pustynia. Kamienie rzeczywiście wyglądają jak znany pumeks. Idziemy jakieś 45 min. i dochodzimy co głównego celu dzisiejszego dnia. Wodospad Dettifoss to taka europejska Niagara. Wodospad ma ok. 100 m szerokości i kilkadziesiąt m spadku. Masa wody, potężny huk i jak zwykle nieziemski widok. Człowiek czuje się naprawdę malutki. Pod wodospad można zejść po metalowych schodkach. Wokoło delikatna wodna mgiełka. Do wodospadu można dotrzeć z obu stron rzeki i to samochodem. Jest więc kilku ludzi pomimo dość późnej pory. Oglądamy, cykamy zdjęcia i po dość ciężkim dniu kierujemy się na pobliski camping. Nie schodzimy już w dół choć tam są nieco lepsze miejsca widokowe. Rezygnujemy też z obejrzenia następnego wodospadu, który wydaje się być niedaleko. Jesteśmy zmęczeni. Jak najszybciej chcemy się rozbić. Nie wiemy jak daleko do tego campingu. Ale jest niedaleko, w ubitym zagłębieniu terenu pośrodku tej wulkanicznej pustyni. Jesteśmy sami na tej „patelni". Po chwili namiocik stoi, kuchenki się palą. Mielibyśmy jedynie problem z wodą – ta ze śniegu już się skończyła - ale gospodarze znów się wykazali - na kampingu jest baniak ze świeżą wodą. No i nie ma much – ale może dlatego, że jest już późno (21.00) i jest już dość chłodno. Ja mam problem z moimi paluchami – to co mi się zrobiło między palcami stóp (jakieś pęcherze) strasznie przeszkadza, mniej więcej przez pół dnia szedłem walcząc z bólem i z każdym krokiem pogarszając ich stan. Różne opatrunki nie zdawały egzaminu. Tu próbuję przynieść sobie ulgę i pozbyć się bólu wchodząc bosymi stopami na zamarzniętą łachę śniegu i okładając te paluchy śniegiem. Może się obkurczą czy coś – jakaś ulga jest. Robimy kolacyjkę a do tego Drinkman zapewnia po 100 g + extras od dyżurnego w postaci suchej kiełbaski. Humory sumie doskonałe. Dzień był przecież urozmaicony i pełen wrażeń – pomimo owadzich przeszkód. Ok. 22 ja z Mirkiem już śpimy a Darek delektując się kubańskim cygarem – jest przecież co świętować – doszedł do wniosku, że warto by zobaczyć ostatni wodospad Selfoss. Poszedł tam sam i na lekko. Selfoss okazał się mniej widowiskowy niż poprzednie wodospady ale też warty obejrzenia. Potem jeszcze raz wrócił do Dettifossu i zszedł niżej – jak mówił tam dopiero można poczuć wodospad. Po kilku chwilach był cały mokry ale szczęśliwy. Jutro zaplanowaliśmy ranną pobudkę – przewidujemy, że rano mogą być muchy i chcemy zdążyć ze śniadaniem przed nimi.

Dzień 15 – 10 czerwiec 2004r., czwartek

Tak jak przewidywaliśmy - znowu obudziły nas muchy. Nauczeni doświadczeniem z poprzedniego dnia pakujemy się jak najszybciej, dopóki jest w miarę chłodno i nie są jeszcze tak natarczywe – tzn. trochę mniej brzęczą i wydają się trochę zagubione, ospałe - i ruszamy. Śniadanie zjemy po drodze – znów łudzimy się, że może gorąco lub jakiś zefirek uwolni nas od tej dodatkowej „atrakcji" Islandii. Oczywiście zakładamy nasze antymuchowe patenty. Najgorsze jest włażenie tego paskudztwa do uszu, nosa i kącików oczu. Ruszamy w kierunku głównej drogi prowadzącej do kolejnego zaplanowanego przez nas punktu - jeziora Mývatn. Rozważaliśmy trasę przez wulkan Krafla ale mi dalej dokuczają nie zaleczone małe palce u stóp. Przez to opóźniam tempo marszu ale jakoś człapiemy. Krafla więc odpada. Będziemy szli drogą – a nuż będziemy mieli szczęście i złapiemy stopa? Niestety muchy idą z nami. Pogoda jest piękna ale nie możemy do końca tego wykorzystać – wełniana czapka zaciągnięta na uszy grzeje mnie niemiłosiernie ale to lepsze niż mała rodzinka much gnieżdżąca się w każdym z moich uszu. Dochodzimy do pierwszego skrzyżowania z drogą Mývatn Ásbyrgi. Muchy są nadal ale wydają się nieco mniej natarczywe – jesteśmy na wzniesieniu więc lekki wietrzyk pomaga. Robimy tu śniadanie. W trakcie posiłku nadjeżdża z północy samochód osobowy z dwiema osobami w środku. Pozdrawiamy ich machając – jadą oglądać Dettifoss. Dalej brniemy drogą przez mało atrakcyjny obszar – dookoła pustynia. Przypieka słoneczko. W oddali na horyzoncie widzimy punkt programu, którego na pewno tym razem nie zaliczymy. To ośnieżony czubek góry Herðubreið. Mówi się trudno – będzie po co wracać na Islandię. Po godzinie odpoczynek – ja staram się po raz n-ty jakoś opatrzyć paluchy. Niespodziewanie pojawia się samochód. To para którą pozdrawialiśmy przy śniadaniu. Zatrzymują się – jadą do Mývatn i zgadzają się nas zabrać. W bagażniku leżą już dwa dość duże plecaki – będzie kłopot. Ledwo się mieścimy, dwa plecaki w środku lądują na naszych kolanach. Ale nic to. Jedziemy. Samochód jest maksymalnie obciążony. Co chwila przycieramy podwoziem o wystające kamienie. Nasi gospodarze – narodowości czeskiej (już nas nie dziwi ilość Czechów na tej wyspie) są bardzo mili. Kilka razy kierowca się zatrzymuje sprawdzić czy coś się nie oberwało od wypożyczonego samochodu. Mamy wrażenie, że za chwilę powie iż samochód jest za bardzo obciążony i nas wysadzi. Staramy się więc potulnie siedzieć i nie drażnić naszych dobroczyńców. Ale nie, dowozi nas po godzinie do stacji benzynowej w Reykjahlíð – miasta nad samym jeziorem. Prawdopodobnie mieliśmy dużo szczęścia – po drodze nic nie jechało w stronę wodospadu i nikt nas nie wyprzedził, a to odcinek 30 km. Na stacji chwile radości. Jest zasięg. Rozmawiamy z rodzinami. Darek kupuje piwo i wreszcie spełnia towarzyszące mu od kilku dni marzenie – goli się. Ja kupuję kilka niespodzianek. Zażywamy nieco higieny w cywilizowanych warunkach toalety na stacji. Po godzinie przerwy pakujemy się, nabieramy wody na maksa i ruszamy w trasę, którą w międzyczasie wyznaczyłem. Ma nas oprowadzić przez gorące źródła, krater wulkanu i dalej wzdłuż wschodniego brzegu jeziora. Po krótkim błądzeniu znajdujemy wreszcie drogę. Po ok. 2 godzinach trafiamy na zagospodarowany placyk przed górą głazów. Tu gdzieś mają być gorące źródła. Szukamy wzrokiem czegoś podobnego do gorących źródeł w Landmannalaugar. Ale Islandia znów nas zaskoczyła. Okazuje się, że gorące źródła Grjótagjá znajdują się w grotach pod głazami (mogliśmy się domyśleć po nazwie J). Plansza informacyjna mówi że woda ma ok. 50 stopni C i jest za gorąca do kąpieli. Stwierdzamy z Mirkiem, że woda rzeczywiście jest za gorąca na kąpiel ale nogi warto wymoczyć. Zwłaszcza moje - myślę, że może gorąca woda z siarką wpłynie na moje stopy pozytywnie. Najpierw szybki pierekusik. Darek badając temperaturę wody dochodzi do wniosku, że cieplejszą wlewa do wanny i deklaruje, że wykąpie się cały. Ostatecznie robimy to wszyscy zanurzając się w niej stopniowo w strojach praprzodka Adama. Gorąca woda jest dużą przyjemnością. Co za komfort! To już drugi moment radości dzisiaj. Ruszamy dalej – przed nami krater wulkanu Hverfell. Aż szkoda wchodzić na górę pyłu i popiołu po ostatniej kąpieli. Wchodzimy po zboczu na czarną, żwirową górę wysoką na prawie 500 m. Wejście zajmuje nam niecałe 20 min. Plecaki nie są już takie ciężkie no i mamy kondycję. Krater szeroki na ponad 1000m robi na nas wrażenie. Na górze kilka razy o mało nas nie zwiewa silny podmuch wiatru. Co chwila pstrykamy fotki – widoki na wszystkie strony świata i do wewnątrz lejka wygasłego wulkanu. Najładniejsza panorama oczywiście na jezioro Mývatn i jego wyspy, pola lawy pod wulkanem i słupy pary z okolicznych gorących źródeł. W końcu coraz silniejszy wiatr spędza nas z krawędzi i schodzimy na południową stronę. Zejście jest dużo bardziej strome od wejścia, biegnie krótkimi zakosami w dół. Idziemy potem przez labirynt wśród różnych form skalnych otoczonych przez lawę Dimmuborgir. Po wyjściu na główną drogę (Ring) zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Niestety znowu pojawiają się muchy w dużych ilościach. A już prawie o nich zapomnieliśmy. Nadzieja, że wieczorny chłód je zneutralizuje spełzła na niczym. Namiot rozbijamy przy drodze, kapiemy się jeszcze w jeziorze aby zmyć pył i kurz wulkaniczny. Potem krótka akcja logistyczna z wchodzeniem do namiotu i kolację robimy już wewnątrz namiotu. Próbujemy specjalności kuchni islandzkiej – suszonej ryby z masłem zakupionych przeze mnie na stacji. Z ukraińską wódeczką przytarganą przez nas aż tutaj smakuje wybornie. Jest to miła chwila kiedy człowiek jest najedzony, muchy nie gryzą i nie trzeba nigdzie iść. Zasypiamy. Plan na jutro – pobudka o 6 rano aby zjeść śniadanie i spakować się przed muchami.

Dzień 16 – 11 czerwiec 2004r., piątek

Budzimy się o 6 rano i nadstawiamy uszu – nic nie słychać. Ostrożnie otwieramy namiot, uff – nie ma latających dręczycieli, jest za to mgła. Szybkie śniadanie, pakowanie i przemieszczamy się kilkadziesiąt metrów dalej – na pobocze Ringu - łapać stopa. Pierwsza okazja podjeżdża eleganckim Voyagerem – jest to właścicielka oddalonego o 8 km (w miasteczku Skýtustaðir) motelu przy głównej drodze. Jest tam też stacja benzynowa. Decydujemy, że będzie to lepsze miejsce do łapania stopa. No i mamy nadzieję, że będzie tam mniej much. Cel na dziś to dotrzeć przynajmniej do Akureyri, a generalnie jedziemy Ringiem w kierunku na zachód i dalej już do stolicy (koniec wycieczki coraz bliżej). W międzyczasie muchy już wstały i okazuje się, że jest ich tu tyle samo ale miejsce w sumie jest dobre. Można odetchnąć w klimatyzowanym wnętrzu stacji, sklepu czy restauracji motelowej. Pełna cywilizacja. Dokładnie po drugiej stronie ulicy zaczyna się jezioro Mývatn i widać niewielkie kopce na jego brzegu albo wystające nad powierzchnię wody. To pozostałości po pradawnych wulkanach. Jest tu też krótka trasa krajobrazowo-edukacyjna po tych właśnie stożkach. Darek uparcie ze swoją moskitierą na twarzy (nawet go nie zachęcaliśmy żeby zatrzymywał samochody), ja swoją maskę (z chusty temblakowej) zakładam okazjonalnie a Mirek nadrabia dzisiejsze poranne wstawanie drzemiąc na ławeczce w przerwach pomiędzy machaniem na samochody. Po dłuższym staniu udaje mi się zatrzymać puste kombi. Kierowcą okazał się być przemiły nauczyciel śpiewu – Anglik, który przeniósł się tu 25 lat temu. Potrafił, jak to nauczyciel, fantastycznie opowiadać. Rozmowę oczywiście zaczęliśmy od much, wsiadając z ulgą do czystego wnętrza samochodu i z miejsca narzekając jak stare baby na tą lokalną dolegliwość. On na to po pierwsze przypomniał nam, że nazwę jeziora Mývatn tłumaczy się jako Jezioro Much a po drugie ze spokojem powiedział, że jeszcze nie zaczął się na poważnie sezon na muchy – wtedy jest ich kilkakrotnie więcej. Popatrzyliśmy po sobie przerażeni, w duchu gratulując sobie terminu przyjazdu. Naprawdę – nie wyobrażamy sobie normalnego funkcjonowania w takich warunkach. Dowiedzieliśmy się również, że 3 tygodnie wcześniej na północy wszędzie leżał jeszcze śnieg więc nasz wybór aby trasę robić z południa na północ był generalnie właściwy. Nasz nowy przewodnik, z którym mieliśmy dojechać do samego Akureyri, okazał się być źródłem mnóstwa informacji i historyjek – tych bardziej i mniej przydatnych. Ale czas się nam na pewno nie dłużył. Wiele mówił o zwyczajach Islandczyków, które również dla niego jako obcokrajowca na początku były zaskoczeniem. Opowiadał jak w tym czasie, od kiedy on tu wylądował, zmieniała się wyspa, co robią Islandczycy, jak spędzają wolny czas. W pewnym momencie przypomniał sobie, że po drodze jest przepiękny wodospad – Goðafoss - i zaproponował, że jeżeli mamy ochotę to może nam go pokazać. Chętnie przystaliśmy na propozycję – lepszego transportu nie mogliśmy sobie wymarzyć. Nie dość, że nas przewozi to jeszcze zatrzymuje się wyłącznie dla nas przy atrakcjach turystycznych. Nawet po drodze, kiedy widział, że przez szybę samochodu próbuję złapać w obiektyw co ładniejsze panoramy pytał się za każdym razem czy się może nie zatrzymać. Opowiedział nam oczywiście legendę związaną z „Wodospadem Bogów". Dalej rozmowy potoczyły się na temat pracy (właśnie był w trakcie organizacji największego na Islandii koncertu muzyki klasycznej) a potem rodziny. Generalnie było naprawdę miło. W Akureyri zawiózł nas na drogę wylotową abyśmy mogli łatwo coś dalej złapać, choć nie było mu to po drodze. Był naprawdę w porządku. Trochę żałowałem, że nie możemy zobaczyć największego miasta na północy wyspy – no ale czas już nas gonił. Nie wiedzieliśmy jak szybko uda nam się dotrzeć do stolicy – toż to jeszcze kawał drogi. Szybki pierekusik i bez zbędnej zwłoki czyhamy na następną okazję. Tym razem Darek łapie stopa. Dwóch Islandczyków osobowym samochodem zabiera nas do następnego dużego miasta Varmahlíð tj. jakieś kolejne 100 km w kierunku zachodnim. Po drodze krajobraz nieco się zmienia – już nie widać śniegu w szczytach gór na horyzoncie – jedziemy szeroką doliną, a góry po obu stronach mają taki „stepowy", „wysuszony" charakter. Prerie i Góry Skaliste z filmów o Indianach – te klimaty. Varmahlíð to niewielkie miasteczko na skrzyżowaniu dróg. Jest jeszcze wcześnie więc mamy nadzieję, że dotrzemy chociaż do Blönduós, to byłby już północno-zachodni kraniec wyspy. Tutaj dyżur zaczyna Mirek a my idziemy powygrzewać się na słonku. Potem moja zmiana, kolejne 20 minut i nic. Zniecierpliwiony Darek wstaje i z pewną nonszalancją mówi, że musimy w tę pracę wkładać więcej serca a on pokaże nam jak to się robi. Podchodzi do mnie podnosi rękę i w tej sekundzie podjeżdża pusta Corolla combi. To jest strzał w 10-tkę. Podobno, jak powiedział Darek, mieliśmy w tym momencie naprawdę głupie miny. Okazuje się, że kierowcą jest młody Islandczyk i jedzie do .... Reykiavíku. Chętnie nas zabierze. To ponad 350 km. Też chce uniknąć monotonii samotnej podróży. Oczywiście wsiadamy jak najszybciej, żeby tylko się nie rozmyślił, chociaż nadal nie możemy uwierzyć w nasze szczęście. To nam daje zupełnie nowe perspektywy – szansę na zobaczenie czegoś jeszcze absolutnie poza planem. Jako, że Darek zatrzymał auto i nawiązał pierwszy kontakt – siada z przodu. Tak to się jakoś utarło – kto zatrzymał transport, ten siadał przy kierowcy i jego głównie rolą było zabawianie inteligentną rozmową kierowcy. Pozostali wtrącali się kiedy mieli ochotę. Po dwóch godzinach Darek skarży się, że kończą mu się tematy do rozmowy. Rozumiem go bardzo dobrze – tak się składało do tej pory, że to była najczęściej moja rola. Nasz kierowca Björn jest profesorem informatyki na uniwersytecie w Rejkiavíku. Zajmuje się bazami danych. Okazuje się, że odwoził trójkę dzieci na wakacje do swoich rodziców gdzieś w okolicy Varmahlíð i dlatego wracał pustym samochodem. Od niego dowiedzieliśmy się najwięcej na temat zwyczajów i życia Islandczyków. Był bardzo otwarty i chętnie opowiadał. Miał nawet jakiegoś przyjaciela w Polsce więc również z zainteresowaniem dopytywał co ciekawego jest do zobaczenia w naszym kraju. Po drodze zatrzymał się na stacji aby zatankować i kupił sobie na stacji batonika – oczywiście polskie Prince Polo z Olzy. Darek zapytał go dlaczego akurat ten – okazuje się że jest najsmaczniejszy z dostępnych a jednocześnie najtańszy czyli raptem jakieś 6.50 PLN (w Polsce 1.10-1.50 PLN). Uśmialiśmy się – trzeba było jakiś plecak wafelków wziąć i wycieczka byłaby się zwróciła. Po drodze mijaliśmy masę różnych widoków, krajobrazów i zmieniającej się stale przyrody. Björn opowiadał o wszystkim co ciekawe do zobaczenia w mijanej okolicy. To przy jego pomocy opracowaliśmy sobie plan następnego dnia. Największą uwagę przykuły mijane fiordy no i oczywiście dość długi i głęboki tunel niedaleko Reykiavíku, który eliminuje konieczność objeżdżania jednego z fiordów i znacząco skraca drogę do stolicy. Björn zawiózł nas na znany nam z pierwszej nocy dworzec autobusowy BSÍ. Zaplanowaliśmy bowiem wypożyczenie samochodu na następny dzień a tu jest podobno jedna z tańszych – wg Björna – wypożyczalni. W ten sposób zatoczyliśmy koło wokół wyspy. W miłej atmosferze żegnamy się z Björnem i zaczynamy szukać miejsca na kolację i nocleg. W międzyczasie Mirek wypatrzył w hali dworca naszego znajomego Czecha – Jrko Kuczerę z ekipą (to ten który zabrał nas z Landmannalaugar do Sigaldy tuż przed pamiętnym horrorem na asfalcie). Zjedliśmy kolację, opiliśmy formalne zakończenie wędrówki i poszliśmy do hali dworca wymienić się z Czechami wrażeniami. Było wesoło. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy z nimi do zamknięcia terminala. Oni mieli samolot następnego dnia wcześnie rano. Okazało się, że też chodzą w ukraińskie Karpaty. Wymieniliśmy się kontaktami. Zdecydowaliśmy, że tym razem nie będziemy spali na ławkach przed dworcem tylko jak cywilizowani ludzie w namiocie. Wykorzystaliśmy nasz pomysł z pierwszego dnia. Przed dworcem stoi rozbitych około 30 namiotów – jest tam po prostu sklep i wypożyczalnia. Stwierdziliśmy, że jeden namiot więcej nie zrobi nikomu różnicy. Rozbijaliśmy się chwilę przed północą i z tym nie było problemu. Obawialiśmy się bardziej porannego zwijania namiotu a raczej aby ktoś nie posądził nas, że 3 gości po prostu kradnie namiot. Musieliśmy więc znowu wstać wcześnie.

Dzień 17 – 12 czerwiec 2004r., sobota

O piątej rano zapikał Darka zegarek. Poderwaliśmy się jak na komendę. Tak szybko i sprawnie nie zwijaliśmy się jeszcze podczas naszej wyprawy (no może z wyjątkiem pierwszego starcia z muchami). Obawialiśmy się oczywiście, że ktoś podejrzliwy doniesie na nas jakimś lokalnym stróżom prawa. Po spakowaniu znajomy klimat dworca, znane i przetarte pierwszego dnia ścieżki. Poranna toaleta, wodę gotujemy na dworcu bo na zewnątrz za duży wiatr. Śniadanko na dworcu wzbudza oczywiście powszechną ciekawość. Uszami już nam wychodzą te muesli z kaszką i rodzynkami, ale co robić – jeść trzeba. Zaraz po śniadaniu otworzyli przydworcową wypożyczalnię samochodów – proponują nam Yarisa za 5,5 tys. ISK. Stwierdzamy, że jest dla nas za mały, i wybieramy Polo. Poprzedniego dnia w przewodniku dla turystów ogólnie dostępnym na dworcu znaleźliśmy kupon promocyjny – przy wypożyczeniu samochodu w naszej wypożyczalni ALP oferują komplet przewodników (5 płyt) na CD gratis. Skrupulatnie to wykorzystujemy wywołując pewne zamieszanie w wypożyczalni. Około 9 wyruszamy w drogę. Cel na dziś – najbardziej znane miejsca z tej strony wyspy. Po godzinie jazdy jesteśmy na parkingu przy początku trasy do wodospadu Glymur. Darek, który został naszym kierowcą (jako jedyny przenikliwy zabrał swoje prawo jazdy) miał dość długi czas dochodzenia do siebie po dzisiejszym porannym wstawaniu - krótki sen powodował, że miał baaardzo ciężkie powieki i musiałem kilka razy głośno i wyraźnie apelować do jego wyobraźni i odpowiedzialności, szczególnie gdy zbyt blisko zbliżał się do przydrożnych słupków. Ale dojechaliśmy. Pogoda niestety nie fotogeniczna. Zaczęła się psuć, zachmurzyło się choć jeszcze nie pada. Ale co tam – ruszamy. Szlak generalnie jest na początku dość kiepsko oznakowany ale idziemy na lekko, bez garbów na plecach. Nie przeszkadza nam więc, że czasami trzeba przesunąć się o kilkadziesiąt metrów w górę lub w dół. W pewnym momencie widzimy dziwny znak na kamieniu – strzałka skierowana w dół, jakby w ziemię. O co chodzi? Okazuje się, że szlak znika wewnątrz jaskini i prowadzi nas kilka metrów w dół wychodząc na ścieżkę. Unikamy dzięki temu zejścia po stromym zboczu. Od tego momentu trasa nabiera rumieńców i nieoczekiwanej urody. Droga prowadzi przez ciekawy mostek po belce nad rzeką a potem nurtem płytkiego strumienia w górę. Trawersujemy zbocze rosnącego coraz bardziej wąskiego wąwozu, którego dnem płynie woda spadająca z wodospadu. W perspektywie rozszerza się panorama w kierunku zachodnim – na fiord. Trasa jest ułożona naprawdę ciekawie, nie pozwala się nudzić, trzeba być skoncentrowanym a jednocześnie nie jest szczególnie niebezpieczna. Idziemy jeszcze ze 25 min i naszym oczom ukazuje się wodospad. Rzeczywiście jest wysoki. To 198 m. Najwyższy wodospad na Islandii. Podchodzimy jeszcze trochę po gołoborzach w górę, ale nie wychodzimy na sam szczyt, choć można bez problemu. Spadek wody i wąwóz widoczny teraz w całej okazałości robią na nas wrażenie, chociaż widzieliśmy już wcześniej niejeden przecież wodospad. Szczęśliwie trochę chmury się rozwiały więc robimy zdjęcia i w drogę bo plan na dziś napięty. Walimy zobaczyć Gejzer i Strokkur – czyli najbardziej znane obecnie gejzery. Po godzinie jazdy (a mogło być parę minut krócej gdyby Darek nie bał się, że jadąc drogą na skróty uszkodzi wypożyczone auto) jesteśmy na miejscu. Pogoda jeszcze gorsza – zaczął mżyć deszcz. Po drodze mijaliśmy słynny Þingvellir i jezioro Þingvallavatn, które z pewnością mają swoją urodę – ale przy tej pogodzie specjalnie nie zachęcały. Przy gejzerach mnóstwo ludzi, samochodów – normalny turystyczny cyrk. Restauracja, fast food, budki z pamiątkami i Japończycy z kamerami. Pogoda dziś wreszcie pokazuje nam o co chodzi z tą zmiennością, o której tyle czytałem – znowu się przejaśniło. Akurat w odpowiednim dla nas momencie. Dochodzimy do tego cudu natury i nagle buch – „ejakulacja" jak to sobie sami określiliśmy. Wytrysk gorącej wody na około 20 m w górę. Pióropusz wody. Nagle wszystko znika w dziurze w ziemi, która teraz zieje pustką. Wokół dziury ziemia przeżarta jakimiś reakcjami chemicznymi, różnobarwna. Znowu coś się zaczyna dziać w tej dziurze, pojawia się woda gdzieś z wnętrza. Podnosi się do góry, wylewa się trochę. Zaczyna bulgotać, bąble wody pękają, jakby się gotowała. Cały proces nabiera dynamiki, wszystko tak jakoś pęcznieje, czuje się tą kumulującą się tam energię i nagle .... BACH!! Wytrysk w górę. Coś niesamowitego!!!! To właśnie jest Strokkur – główny bohater tej sceny. Generalnie okolica jak z kosmosu. Dość duży obszar, tuż przy drodze z licznymi dziurami w ziemi. Wszystko dymi i bulgoce – ale tylko Strokkur jest tak widowiskowy. Oryginalny Gejzer (a właściwie Geysir), poprzednik Strokkura to już przeszłość, została po nim tylko dziura i nazwa samego zjawiska. Woda w poszczególnych gejzerkach różni się kolorami – od szmaragdowej do mleczno-mętnej. Robimy zdjęcia – nie było łatwo, bo należało wyczekać właściwego momentu. Ale udało się. Znowu zaczyna kapać. Ruszamy zobaczyć kolejny widowiskowy, znany z pocztówek wodospad – Gullfoss. To tylko kwadrans drogi. Jesteśmy pod wrażeniem. To chyba najbardziej malowniczy z widzianych przez nas islandzkich wodospadów. Te dwa tarasy i głęboka szczelina, do której spada woda stworzyły bardzo oryginalny układ. Kaskadowy wodospad również zostaje obfotografowany. Wracamy przez Selfoss do Reykiavíku. Dzisiejszy pierekus jemy w samochodzie bez zatrzymywania – chcemy zdążyć do miasta aby zrobić jakieś zakupy – rodzina też musi mieć jakąś pamiątkę z wyspy. Sklepy są czynne tylko do 18. Zdążyliśmy przed zamknięciem. Mamy nieco ponad godzinę. Ruszamy na podbój sklepu – wylądowaliśmy w dość dużym i najbardziej znane centrum handlowe (przynajmniej wg informacji w folderach i przewodniku) - Kringlan (oczywiście nie różni się niczym od tych w Warszawie). Załatwiamy sprawunki i postanawiamy jeszcze mając samochód zobaczyć to co zaplanowaliśmy na dzień następny. A dzień ten ma zostać poświęcony wyłącznie cielesnym doznaniom – a więc Blue Lagoon. Trzeba też sprawdzić jak wygląda kwestia komunikacji na lotnisko, samolot mamy w poniedziałek rano. Noc zamierzamy spędzić w namiocie gdzieś nieopodal Blue Lagoon. Niestety wizja lokalna wybija nam ten pomysł z głowy. Teren zupełnie się nie nadaje. Nie ma nawet 2 metrów kw. aby postawić namiot. Za to w oddalonym o 8 km Grindavíku jest gratisowy w tym okresie camping. Nawet niezły i z ciepłą wodą. Postanawiamy tu spędzić noc. Ale wcześniej jeszcze wizyta w Keflavíku – jedziemy sprawdzić jak spędzimy ostatnią noc na wyspie. I tu niemiłe zaskoczenie – w nocy nie wolno przebywać na terenie ani w okolicach terminala lotniczego. Przynajmniej oficjalnie, a nie chce nam się ryzykować jakichś awantur na zakończenie wycieczki. To burzy nasz misterny plan – chcieliśmy po wypieszczeniu w Blue Lagoon wyspać się gdzieś przy lotnisku żeby już nie kłopotać się rano kwestią dotarcia na samolot. W grupie burzliwa dyskusja co robić. Wracając do Grindavíku znajdujemy jeszcze po drodze camping w Keflavíku. Postanawiamy po BL przemieścić się właśnie tu choć decyzja nie jest jednomyślna (mamy różne pomysły logistyczne) i cały czas są wątpliwości. Jedno jest pewne – śpimy dziś w Grindavíku a Darek rano musi odstawić samochód do Reykiavíku i wrócić do Blue Lagoon autobusem. W Grindavíku długo wietrzymy namiot ale zapach wilgoci i trudów dotychczasowej podróży nie chce ustąpić. Mirek pakuje się do namiotu jako ostatni. Jest ciepło, zasypiamy jedynie z zasuniętą moskitierą aby umożliwić jakąś wentylację powietrza.

Dzień 18 – 13 czerwiec 2004r., niedziela

Przedostatni dzień na Islandii powitaliśmy więc na campingu – w miasteczku rybackim położonym na źródłach energii geotermalnej ok. 8 km od BL. Dzięki temu miasto w całości korzysta z tej energii. Również dlatego na campingu jest ciepła woda (szkoda że nie ma pryszniców). Poranek oprócz śniadania zdominowała dyskusja (kontynuowana od wczoraj) i rozpatrywanie rozbieżności w ocenie sytuacji i planów spędzenia ostatniej nocy. To chyba efekt zbyt długiego przebywania ze sobą ale w sumie dość prosta sprawa budzi niepotrzebne emocje. Ostatecznie, po raz pierwszy w czasie naszej wędrówki, rozdzielamy się. Darek odwozi samochód do Reykjavíku po drodze zostawiając mnie ze wszystkimi plecakami w BL. Mirek, który chciałby nocować jeszcze raz na tutejszym campingu decyduje się zostać w Grindavíku i rozpytać o możliwości dotarcia stąd na lotnisko w poniedziałek rano. Z tego miejsca jest ponad 30 km. Oczekując na kolegów przepakowuję plecak. Poznaję jakiegoś Czecha, który też podróżował po wyspie. Oni chyba muszą mieć jakieś tańsze bilety – Polaków nie spotkaliśmy żadnych, za to Czechów „jak mrówków". Akurat kończę kiedy zaczyna padać deszcz. Przestawiam trzy plecaki od wiatę aby nie zmokły i w końcu o 9 po otwarciu BL przenoszę je po kolei do środka. Spojrzenia obsługi kiedy wnoszę trzeci plecak wyrażają oczekiwanie, że za chwilę przytargam kilka następnych. Ale sytuacja opanowana. Wszystkie graty w środku, ja tez już nie moknę. Rozglądam się dokładnie po wszystkich zakamarkach, robię trochę zdjęć tego jedynego w swoim rodzaju kurortu. Przy tej okazji przytrafia mi się śmieszna historia z japońskim (znowu!!!) turystą, który prosi mnie o zrobienie pamiątkowego zdjęcia na tle basenu. Biorę od niego aparat a on w tym czasie zapina pod szyję swój garniturek i ustawia do zdjęcia w pozycji na baczność (sic!!!). Tak mnie to rozbawiło, że proszę go o rewanż i pstryknięcie mi zdjęcia, po czym, powstrzymując śmiech staję w pozycji „na krakowiaczka". W końcu dociera Mirek – jak się okazuje nie musiał iść piechotą tylko złapał stopa. Informacje uzyskane przez niego precyzują nasze plany – kierunek na dzisiejszą noc jest jeden. Camping w Keflaviku. Darek dociera autobusem z Reykjaviku i ostatecznie ustalamy sprawy noclegu. Do Keflavíku zamierzamy oczywiście dotrzeć autostopem. W końcu wchodzimy na teren kąpieliska. Ceny nie są niskie – 1,2 tys. ISK od osoby – ale decyzję podjęliśmy już wcześniej znając te poziomy. Rozbieramy się w szatni, cały majdan zrzucamy w korytarzu i jazda do cieplutkiej wody. Od tej chwili cały czas towarzyszy nam uczucie komfortu. Blue Lagoon to zespół kilku połączonych basenów wypełnionych geotermalnie ogrzaną wodą. Temperatura wody to 37-40 stopni C. Woda zawiera jakieś algi które nadają jej specyficzny, naprawdę błękitny kolor. Dodatkowo jest bogata w jakieś bakterie, które podobno bardzo korzystnie wpływają na skórę. Wzdłuż basenów urządzono trzy rodzaje łaźni: parowa w skalnej grocie, klasyczna sauna fińska i prawdziwa ruska bania. Dodatkowo można skusić się na masaż. Jest też mini wodospad pod którym można poczuć relaksującą moc spadającej wody. Wszystkie te atrakcje w cenie biletu. Czas nieograniczony. Woda w basenie jest miękka w dotyku i jakby mydlana. Dla chętnych stoją skrzynie ze specjalnym białym mazidłem. Wszyscy robią sobie z niego maseczki na twarz. Też się tym smarujemy – jak wszyscy to wszyscy - no a potem sesja fotograficzna. Korzystamy ze wszystkich atrakcji przez ponad 4 godziny. Ostatnia sesja fotograficzna dla uwiecznienia luksusowych warunków w jakich spędzamy ostatnie chwile na Islandii. Darek przy okazji uczy się jak robić zbliżenia moim cyfrowym aparatem – w końcu rodzina i znajomi muszą mnie rozpoznać na zdjęciu. Ostatecznie wychodzimy z ośrodka czyści i pachnący w świeżej zmianie odzieży, przechowanej hermetycznie na drogę powrotną. Na przystanku autobusowym robimy pierekusik wzbudzając zrozumiałe zainteresowanie klientów luksusowego ośrodka. Wychodzimy spróbować szczęścia na drodze po raz ostatni. W sumie nie czekamy długo. Zatrzymuje się dwóch amerykanów pracujących w bazie NATO. Mogą zabrać dwie osoby. Darek na ochotnika zostaje. My zabieramy cały majdan. Potem dochodzimy do wniosku, że zmieścilibyśmy się wszyscy ale cóż... prawo nie pozwala, samochód przewidziany na cztery osoby. Amerykanie wiozą nas inną drogą dzięki czemu poznajemy jeszcze jeden camping w Keflavíku. Ostatecznie zawożą nas na nowy camping, ten który poznaliśmy na wczorajszym rekonesansie. Mirek zostaje przy plecakach i czeka na Darka – bo tu się z nim umówiliśmy a ja idę sprawdzić ten drugi camping. Niedługo potem dociera Darek – okazuje się, że podróżował z Czechem, którego ja poznałem rano. Czech był specyficzny i jak opowiadał Darek bardzo szybko złapał okazję. Jego metoda była bardzo prosta i skuteczna aczkolwiek nieco niebezpieczna. Po prostu wyskakiwał z wyciągniętą ręką na szosę wprost pod koła nadjeżdżającego samochodu. Pierwszy w ostatniej chwili go wyminął ale już drugi się zatrzymał. Kierowca wolał nie ryzykować, że kolejny samochód rozjedzie go na drodze. Byli nawet tak uprzejmi, że zjechali z zaplanowanej trasy i zawieźli go na lotnisko a potem zawrócili i zawieźli Darka pod same drzwi campingu. Ostatecznie przemieszczamy się na drugi, starszy camping. Miejsce okazuje się bardzo dobre, ma pełną infrastrukturę, ciepłą wodę a dodatkowo wylatujący turyści zostawiają tu nieużytą żywność i butle z gazem. Nie będziemy rozbijać namiotu – prześpimy się w na podłodze, w śpiworach. Potężny obiad zaserwowany przez Darka wzbogacony przez różne dodatki (keczup, kawa, nutella, chlebek sezamowy itd.) oraz budyń zostawiony przez Mirka na czarną godzinę zapewniają sytość i dobry humor. Tak żegnamy Islandię. Jutro wylot. Po drodze dochodzą jeszcze jacyś Niemcy. Rozglądają się, szwargoczą coś pod nosem i wychodzą. Nie chcą chyba z nami nocować – ich sprawa. Widzimy jak za oknem na silnym wietrze próbują rozbić namiot – coś im nie wychodzi, chyba nie mają dużego doświadczenia. W końcu im się udaje ale wkrótce nocny wiatr i deszcz wyganiają ich jednak w jakieś inne, nieznane nam miejsce. Zasypiamy czyściutcy i najedzeni.

Dzień 19 – 14 czerwiec 2004r., poniedziałek

Ostatni dzień na Islandii. Wstajemy o normalnej, cywilizowanej porze, nie spieszymy się, mamy czas. Na śniadanie Mirek serwuje nam niespodzianki. Prawdziwy makaron na ciepło i z pomidorami oraz rybą a dla mnie specjalnie makaron z dżemem – miałem straszną ochotę na słodkie rzeczy, musiałem chyba uzupełnić niedobór cukru w organizmie. Wreszcie jakaś odmiana od muesli z kaszką dla niemowląt. Herbata oczywiście z cukrem. Zostawiamy na campingu jakiś polski ślad żywieniowy – nie zjedzone przez nas zupki Amino no i oczywiście niewykorzystany gaz. Pakujemy się i w drogę na lotnisko. Do przejścia mamy stąd jakieś 5 km więc szacujemy, że zajmie nam to maksymalnie jakąś godzinkę. Ale znowu zadziałało prawo Murphy’go. Przed samym wyjściem rozpadało się, czekamy więc trochę aż przestanie. Czasu nam zostało jeszcze sporo więc się tym nie martwimy – ale nie po to chowaliśmy zmiany odzieży, nie po to kąpaliśmy się i czyściliśmy wczoraj, żeby dziś dotrzeć na lotnisko w stanie przemoczonym i zabłoconym. Niestety strategia na przeczekanie nie działa, nic się nie przejaśnia, musimy w końcu wystartować. Islandia postanowiła nam ukazać swoje jeszcze jedno, jakże odmienne oblicze. Trzech oszołomów z Polski miało co potem wspominać. Zacinający deszcz i wiatr o takim natężeniu jakiego jeszcze nie znaliśmy. Wzrok wbity w asfalt, goretexy nasunięte maksymalnie i tak szliśmy siekani przez wodę z nieba przez ponad godzinę. Po dotarciu na lotnisko wszystko na sobie mieliśmy mokre (buty również w środku). Na lotnisku jesteśmy chyba jedynymi podróżnymi. Darek przebiera się w łazience w suche i czyste ciuchy – jak się okazuje miał jeszcze zakonspirowany emergency komplet w szczelnie zamkniętej torebce, do butów ładuje tonę papieru toaletowego, Mirek wykorzystuje łazienkową suszarkę do rąk aby wysuszyć przemoczone spodnie i buty. Ja już nie mam żadnych rezerw ubraniowych – suszę więc to wszystko na sobie. Zmieniam jedynie mokre buty na sandały i zakładam skarpetki (może nie pierwszej świeżości ale za to suche). Po 3 następnych godzinach odprawa bagażowa i to już koniec naszej wyprawy – wracamy do domu. Jeszcze szybka akcja w biurze Tax-Free i ostatnie zakupy w strefie wolnocłowej. I już z góry żegnamy Islandię. Jeszcze z okien samolotu rozpoznajemy niektóre fragmenty południowej części wyspy – np. wyraźnie widać Jökulsárlón. Ale tym razem to już naprawdę ostatni rzut oka.

Cel pierwotny – trawers wyspy – nie został więc osiągnięty. Przeszliśmy w sumie ok. 180 km. W zamian objechaliśmy dodatkowo autostopem całą wyspę dookoła – chyba ok. 1.500 km. Pozwoliło nam to zobaczyć miejsca, których nie planowaliśmy – m.in. lodowiec Vatnajökull, Lodową Zatokę, najwyższy wodospad Islandii, dolinę gejzerów, wschodnie i zachodnie fiordy wyspy. Islandia została rozpoznana – ale na pewno nie poznana do końca. To już temat na kolejne wyprawy. Parę celów pozostało do wypełnienia - Askja, Herðubreið i pewnie dziesiątki mniej opisywanych a równie wspaniałych miejsc. Teraz już wiemy, że czego jak czego ale miejsc wartych wysiłku i zobaczenia na Islandii na pewno nie brakuje.



Dziennik spisywany na bieżąco w trakcie wyprawy przez wszystkich członków wyprawy – Darka, Mirka i Roberta. Powyższą wersję zebrał w całość, spisał i uzupełnił własnymi komentarzami Robert .