30.03.2004r.

Śladami elfów i trolli

Wołanie z północy słyszałam od dawna, od tak dawna, że nie pamiętam, od kiedy. Trochę wołało z Finlandii, trochę z Norwegii. Ale najgłośniej z Islandii. A potem nagle pomyślałam, że dlaczego nie, że przecież nie można się takim wołaniom opierać, że nigdy takie wołanie nie jest bez powodu.
A dalej wszystko poszło bardzo szybko.
Długo się leci. Można trochę krócej, ale ja musiałam zacząć od Wrocławia, potem z Warszawy do Amsterdamu, z Amsterdamu do Reykyaviku.
Z lotniska na lotnisko coraz bardziej pachniało przygodą. Uwielbiam lotniska. Uwielbiam tę świadomość, że można z nich polecieć wszędzie, że spotykają się na nich ludzie z zewsząd, te same słowa są wypowiadane w najdziwniejszych językach, z każdego zakamarka wysuwa nos obietnica. Uwielbiam lotniska. Ocean wygląda z góry jak asfalt. A wybrzeża Islandii jak księżyc. Nadlatujemy nad księżyc i chyba nikt na pokładzie nie ma co do tego wątpliwości. Kratery, pagórki o dziwnym kształcie, popękane, zachodzące na siebie płaszczyzny. Im bliżej, tym bardziej księżycowo. I ten kolor - stal, brąz, czerń, trochę rudości. W samolocie panuje podsycone niedowierzaniem ożywienie.
Wysiadamy, kontrola i już jestem w Islandii. Czeka Heidar, znajomy znajomej, który bardzo chciał mnie przewieźć z Keflavíku, gdzie jest międzynarodowe lotnisko, do Reykjavíku, skąd polecę na północ, do Akureyri. Heidar jest tęgim, starszym panem i bardzo kiepsko mówi po angielsku, w związku z czym nie do końca jestem pewna, czy wiem, gdzie mnie wiezie. Drogowskaz na Reykyavik pokazywał w lewo, my jedziemy w prawo. Dookoła ciągle księżyc. Albo i gorzej. Nie ma drzew, ale za to jest słońce i wiatr.
Na horyzoncie coś dymi i wśród zwałów lawy pojawia się parking. A za lawowym pagórkiem coś dymi. Heidar mi tłumaczy, że to Blue Lagoon, rzeczywiście, coś takiego mówił w samochodzie, ale z niczym tego nie kojarzyłam. A to po prostu wielka niecka wypełniona ciepłą, błękitną, szlamowatą wodą, w której z zachwytem tapla się tłum ludzi. Fajnie. Ale nie po to przyjechałam. Zaczynam się trochę niepokoić. To na pewno nie Blue Lagoon mnie wołała. Jedziemy dalej. Teraz wioska rybacka. Eleganckie bungalowy i trochę drewnianych domków, jak na kampingu. Nie ma duszy. Pachnie rybami i to wszystko. Jedziemy dalej. Teraz do Reykjaviku. Tutaj jest trochę drzew, ale niedużych. Na pierwszy rzut oka w tym mieście nie ma nic. Dobrze, że lecę dalej.
Lecimy nad chmurami, co mnie złości. W dodatku samolot szaleje, skacze tak gwałtownie, że wylewa się moja kawa i herbata mojego sąsiada. "właśnie doświadczyliście państwo, ladies and gentlemen, nieoczekiwanych turbulencji nad czymś tam", mówi kapitan. Uśmiechniętym głosem. Nie ma sprawy. Lądujemy, ale ciągle są chmury. Może w tym miejscu chmury się tarzają po ziemi?
Nie, ale prawie. Już chmur nie ma, ale do ziemi najwyżej 100 metrów. I jestem w Akureyri.
Na lotnisku czeka blondynka w kurtce z Polarhestar. Pytam, czy na mnie. Tak. Ale nie tylko. Jeszcze na mojego sąsiada, któremu się wylała herbata. A koło niej już się kręci dwójka.
W samochodzie mamy pół godziny czasu na kontakty towarzyskie i już wiem. Ten od herbaty, to Benjamin, Francuz. Dwójka to niemieckie małżeństwo, Barbara i Thomas. Dobrze, że Barbara. To ja będę Basia.
Z lewej strony rzeka, z prawej góry. Na górach śnieg. Wszędzie konie. Ciągle myślę, że to już, i mam nadzieję, że to jeszcze nie już. Bo ciągle jeszcze nie potrafię zrozumieć, dlaczego.
Aż wreszcie jest już. Białe budyneczki po prawej stronie, na zboczu. Mnóstwo małych koników we wszelkich możliwych kolorach. Kilka mniej więcej kampingowych domków powyżej zabudowań farmy. Tam składamy rzeczy i idziemy jeść. Nie ma restauracji, jest zwykły pokój, w którym są dwa duże stoły, a na podłodze leży kilka zabawek dziecięcych. I jest Juliane, gospodyni, z Simonem na rękach. I siedzi dwójka starszych ludzi, jak się okazuje, to też my, tylko przyjechali trochę wcześniej. To Lattie i Elva, Amerykanie z Arizony. A potem pojawia się jeszcze Andrea, Islandka, która będzie naszą przewodniczką, naszym elfem i naszym trollem. I Eve, Niemka, która usłyszała wołanie i już nie potrafi się od niego oderwać.
Andrea mówi, że następnego dnia czeka nas tylko krótka przejażdżka, 3 godziny, żeby poznać konie i żeby zobaczyć, jak się na nich jeździ. Trzeba siedzieć bardzo z tyłu, żeby w razie czego zdążyć wyskoczyć z siodła. Trzeba rozluźnić plecy i zaokrąglić je. Trzeba odstawić łydki. Bardzo dziwne. Trzeba robić wszystko na odwrót niż u nas. Jeszcze więcej - wsiada się na ogół z prawej strony konia. U nas z lewej. I twarzą do kierunku jazdy, bo konie ruszają od razu. Od razu szybko.
Trudno jest zasnąć, jak człowiek jest zmęczony i trudno spać, kiedy nie ma nocy. Jest całkiem jasno i śpiewają ptaki. Ciekawe, czy one kiedykolwiek tu śpią. Pewnie zimą. No, już pewnie rano. Nie. 2.30.
W końcu zrobiła się 6. Piękne słońce. To już chyba mogę wyjść? Farma leży w ogromnej dolinie otoczonej dziwnym, takimi trochę jakby usypanymi górami. A na nich śnieg. Dookoła pastwiska ograniczone elektrycznymi pastuchami, pilnującymi koni. Miękkie nosy, wielkie grzywy. Część śpi na stojąco, część leży. Jeden nawet chrapie. Dookoła nieprzytomna świeżość. Zaczynam rozumieć.
Po śniadaniu jest trochę czasu, można się zaprzyjaźniać z końmi, można pójść do Grenivik. Idę do Grenivik. Ciągle jeszcze chcę być sama i patrzeć. Do Grenivik jest 5 km, szosą. A dookoła rwące potoki i łąki pełne łubinu i skały, a na nich drobniutkie fioletowe kwiatki rosnące jak bukiety i owce. I ciągle te ptaki, z bardzo długimi, cienkimi dziobami, krzyczące zupełnie inaczej. Zza wzgórz wyłoniło się Grenivik, a za nim woda. A za wodą ośnieżone góry. Widok jak pocztówka. A domy jak z Monopoly, albo nawet z Legolandu. Gładziutkie, nowiutkie, milutkie.
Nikt z nas nie wybrał sobie konia, w związku z czym wybrane przez Stefana, a może Andreę, stoją przed domem, uwiązane do sznureczków. Brunka, twoja nazywa się Brunka - mówi Andrea i wręcza mi wodze niewielkiej, ciemnokasztanowatej klaczki. Brunka. Zaglądam w ciemne oczy i drapię konia w kark. Brunka wygina szyję, jeszcze proszę. Dobra, nie ma sprawy.
I jedziemy. Śmiesznie się jedzie w islandzki sposób, na początku trzeba bardzo pamiętać, żeby nie wyginać się w plecach i nie przykładać łydki do końskiego boku, bo każde dotknięcie koń odbiera jako pędzenie go do przodu. A potem Andrea nagle mówi, że teraz pojedziemy toltem. To specjalny chód islandzkich koni, bardzo szybki i jednocześnie bardzo wygodny, koń trochę tylko kołysze na boki, ale w zasadzie można w siodle pić herbatę.
Tolt - widać radość na wszystkich twarzach. Ale zabawa!
Objeżdżamy wzgórze. Widoki są takie, że zapiera oddech. Najpierw wszyscy po kolei krzyczą, że how wonderful i wunderschon, ale po chwili już nikt nie krzyczy, bo nikt nie wie, jak stopniować. Co jest po how wonderful?
I jak opisać to niesamowite uczucie, które rośnie w środku i sprawia, że człowiek ma ochotę krzyknąć ze szczęścia i nagle stwierdza, że rzeczywiście krzyczy? To, co tu jest najważniejsze, czyli widoki i uczucia, jest jednocześnie najtrudniejsze do przekazania. No, bo jak opisać to niesamowite uczucie, które pojawia się, gdy pędzimy w dół, w górę, po płaskim, tak szybko, że włosy rozwiane i zarazem brakuje tchu, a dookoła miga tak zupełnie inny świat? Elva powiedziała, że "we are very privilaged , that we can do this". I tak właśnie jest.
Kiedy już brakuje słów, patrzymy się tylko na siebie i widzimy taki sam zachwyt w oczach i to samo rozpierające szczęście i jest trochę łatwiej, bo nie trzeba szukać tego bardziej niż wonderful.
Robię zdjęcie za zdjęciem, ale towarzyszy temu uczucie, że tak jak zdjęcie jest tylko wycinkiem tego, co dookoła, tak opowieść będzie tylko przetworzonym fragmentem tej rzeczywistości. To dookoła jest tak wielkie i jest jeszcze światło i dźwięk i ciepło słońca.
Wieczorem siedzimy długo i każdy bardzo chce opowiedzieć, co czuł podczas tej jazdy. I jak wspaniały jest jego koń. Stefan przysłuchuje się z uśmiechem. Rano trzeba wszystkie konie wpędzić za małe ogrodzenie i znaleźć swojego. To akurat nie jest łatwe. Andrea pokazuje mi Brunkę. Może i... Ale oglądam ją bardzo starannie, żeby na przyszłość już wiedzieć. A teraz jedziemy w dół rzeki Fjonska. A po drodze do starych islandzkich chat zbudowanych z torfu, dziś już muzealnych, kiedyś jedynych miejsc zamieszkania.
I dalej, przez mostek i w góry. Jedziemy stromym brzegiem rzeki i co chwila otwiera się przed oczami kolejny obraz. Co za kraj, tu w każdym miejscu można rozkładać sztalugi. Skaliste przełomy rzeki, łaty śniegu, woda tak niebieska, że aż trudno w to uwierzyć. Konie wspinają się bardzo dzielnie, nie ma żadnego przypadkowego kroku. Co jakiś czas, podczas pokonywania kolejnego strumienia łby schylają się do wody. Brunka zanurza cały nos, jeszcze nie widziałam, żeby koń pił w taki sposób.
Islandzkie konie są wyganiane w góry kiedy jeszcze są źrebakami i tam spędzają około trzech lat, bez kontaktu z człowiekiem. Dopiero w wieku czterech lat zaczynają być ujeżdżane. Ale podczas tych kilku lat w górach konie uczą się chodzić po najtrudniejszych ścieżkach - dlatego potrafią galopować w miejscach, gdzie normalny, "kontynentalny" koń nawet nie spojrzy.
Czasem stajemy na chwilę, zsiadamy, rozpinamy nachrapniki, żeby konie mogły swobodniej skubać trawę. I potem dalej. To jest najwyższe piękno jazdy - nie żaden parcours, nie żaden czworobok czy hala. Trzeba jechać dalej i dalej, przejeżdżać z jednego miejsca do drugiego, najlepiej w warunkach nie najłatwiejszych, żeby czuć, że człowiek w jakimś zakresie zmierza się i ze sobą i z tym co obok.
Dojeżdżamy po południu. Wypuszczamy konie na łąkę, siodła w stercie przy płocie, przykryte folią. A my idziemy do farmy, w której mamy spać. Ale najpierw jeść. Pieczeń jagnięca z ziemniaczkami. Nigdy czegoś takiego nie jem, ale teraz...
Ciekawe, co ci ludzie robią w zimie. Kiedy jest ciemno i zimno. Dla mnie najważniejsze, że są tu teraz.
Rano trzeba konie złapać. Brunka czeka na mnie, ale Thomas goni Aisę po całej łące. W końcu wszyscy musimy się w to włączyć. I znowu siadamy na konie i w drogę - powrotną, do nas. Co chwila mam ochotę wyciągać aparat, ale przecież nie mogę fotografować wszystkiego. Chyba.
Inaczej jedziemy niż poprzednio. Każdego dnia wydaje mi się, że już nie może być bardziej i każdego dnia jest. I człowiek zachłystuje się tym bardziej - coraz głębiej. Coraz bardziej mam uczucie, że tak właśnie mogłoby wyglądać moje niebo. Jeszcze tylko pies.
Lattie muczy do krów, a one mu odmuczają. Krzyczą ptaki.
W domu mamy czas na szybki prysznic, kawę i jedziemy do Grenivik na basen. I "hot pot". Woda w basenie lazurowa i ciepła, ale dojść trzeba przez dwór. Gramy w piłkę z taką energią, że wszyscy inni przenoszą się do hot pot - czyli okrągłego baseniku z bardzo gorącą wodą i jacuzzi. Teraz my idziemy do hot pot, więc reszta na wszelki wypadek wraca do basenu, patrząc na nas podejrzliwie. A my po prostu siedzimy, rozkoszując się gorącym masażem. Potem jeszcze obiad i ostatnie wskazówki przez wyjazdem w góry. Nie wolno zapomnieć, że konie wiedzą lepiej, że trzeba umieć im zaufać. Że czasem trzeba zejść, bo nie da się jechać. Że czasem trzeba w porę zeskoczyć.
Dostajemy niewielkie skórzane torby, które przytracza się do siodła. Tam mają się zmieścić nasze rzeczy na trzy dni. Oprócz tego juczne konie dostaną na grzbiety jedzenie, butlę z gazem i śpiwory.
Wyruszamy. Juczne konie prowadzą Andrea i Eve. Na razie bez bagażu, Goi, ojciec Stefana, dowiezie bagaż tak wysoko, jak się da. I dopiero tam pakunki pójdą na końskie grzbiety.
Pniemy się coraz wyżej w górę. Jest coraz zimniej, coraz bliżej śniegu, coraz bardziej kamieniście. Po drodze jak zwykle kilka postojów, żeby dać odetchnąć koniom. A świat dookoła coraz bardziej pusty i dziki. I nie wiadomo, który to już stopień "how wonderful".
Wreszcie Andrea mówi, żeby rozsiodłać konie, bo postój będzie trochę dłuższy. Rzeczywiście, nadjeżdża Goi, białym terenowym Suzuki. Mamy czas na lunch, konie skubią trawę i dojadają ogryzki naszych jabłek. Pitla Barbary ma ochotę na kanapkę.
Juki wędrują na konie - jedziemy dalej. Podjeżdżamy do kopca kamieni na grzbiecie przełęczy. Z lewej góra, na której mieszkają trolle. Każdy z nas musi dołożyć do kopca swój kamień. A za przełęczą, daleko, daleko przed nami widać wąziutką, błękitną kreseczkę Atlantyku. Zrobiło się zimno, często jedziemy po płatach śniegu, naciągnąwszy na siebie zielone, przeciwdeszczowe kurtki. Wyglądamy jak grupa partyzantów.
Pojawia się mały, biały domek. To górska chata, gdzie można wejść i zanocować. Ale jeszcze nie my, my mamy przed sobą długą drogę. Najpierw musimy przeprowadzić konie przez most, pojedynczo, bo inaczej będzie zbyt niebezpiecznie. Kilka metrów pod mostem kłębi się rozszalałe piękno dzikiej rzeki. I od tego mostu zaczyna się prawdziwa jazda. Już bez dróg, za to co chwila z koniecznością przeprawiania się przez potoki i rzeczki, najczęściej o stromych brzegach. Z miejscami tak podmokłymi, chociaż to zbocza, że raz przewraca się Brunka, trafiając dwoma nogami na grząski grunt, a raz Andrei Baltazar. Mnie się udało, ale Andrea spadła, a Baltazar zaczął uciekać. I tak jak na westernie, musieliśmy pędzić wszyscy, żeby go złapać.
Czasem jest tak, że w żaden sposób nie da się przejechać i trzeba konie przeprowadzić. A czasem strumienie są na tyle wąskie, że można je po prostu przeskoczyć. A dookoła cały czas ptaki i owce. A w dole wije się rzeka, uchodząc do Atlantyku. Ale to jeszcze daleko.
Czasem uda się trafić na owczą ścieżkę, wąziutką - konie pędzą. Zawsze mi się wydawało, że tak się nie da jeździć...
Kiedyś w dolinie tej rzeki stało 14 farm. Dziś zostały tylko porośnięte trawą ruiny. Bardzo ciężko musiało im się tu żyć. Ciekawe, jak szybko człowiek przestaje dostrzegać piękno.
Przekraczamy kolejne przełęcze i wzniesienia i wreszcie w dole widać niewielki domek. To nasza chata, mówi Andrea. Jest prawie 19. Najpierw trzeba przygotować zagrodę dla koni, żebyśmy nie wracali na piechotę. A potem wreszcie można zasiąść w chacie, przy wielkim stole, zajadając przygotowane głównie przez Eve spaghetti. Chyba nigdy jeszcze nie jadłam tak dobrego spaghetti.
Trudno się śpi, w chacie trochę za ciepło. A na dworze wieje zimny wiatr z północy, konie drzemią na łące, a owce wtulają się w każde zagłębienie terenu, które obiecuje osłonę. Brunka leży, siadam koło niej, a ona kładzie mi łeb na kolanach i śpi. To raj.
Rano, po uwieńczonych w końcu sukcesem próbach łapania Aisy i Evinej kąpieli w potoku (bynajmniej niezamierzonej, której każdy przyglądał się ze współczuciem i z ulgą - że to nie on) ruszamy przez górę, na której mieszkają elfy, do następnej doliny. W norce przy ziemi coś widzę, coś, co wygląda jak maleńka rączka. Na pewno elf.
Na brzegu Atlantyku leży kawałek starej łodzi. I mnóstwo pni drzew, które pewnie przypłynęły z Finlandii. I plastikowe butle, które też skądś przypłynęły. A kawałek dalej, na skale, gramolą się foki. Prawdziwe foki.
Jedziemy wąziutką ścieżynką wzdłuż klifu. Lepiej nie patrzeć w dół. Woda jest bardzo daleko i bardzo ze skałami. I nagle ścieżki nie ma. Trzeba jak najszybciej zejść z koni, zawrócić nie można. Andrea ma poważną minę. Take a very, very big care of yourself - mówi. I jeszcze, że nie wolno zawijać wodzy na ręce. Trzeba się drapać po obsuwających się kamieniach i ziemi, kawałek, aż się zacznie znowu ścieżka. Jest. Uff. Uff. Uff.
Dalej już nie ma takiego przypływu adrenaliny. Jedziemy już po szczycie klifu, oglądając gniazdujące mewy. Co chwila któraś podrywa się i demonstruje nam połamane skrzydła i to, jak łatwo byłoby ją schwytać. Byle tylko trochę dalej od gniazda. Nie gonimy mew. Czeka na nas zupa w chacie. A po południu jeszcze inna zabawa. W kolejnej dolinie, rozległej i bardzo płaskiej zamieniamy się końmi. Tak, żeby każdy mógł wypróbować konie innych. I stwierdzić na końcu, że jego jest najlepszy. A i tak najlepsza jest Brunka.
Wieczorem zbieramy wyrzucone przez ocean pnie i robimy ognisko na plaży. Jest jasno, moje ogniska zawsze paliły się w ciemności.
Znalazłam kawałek szkieletu wieloryba na plaży, zabieram do domu krąg. Żebro jest za wielkie.
Przy ognisku każdy śpiewa swoje piosenki ogniskowe, tak jak wieczorem, poprzedniej nocy, swoje kołysanki. Jest tak cudownie. I tylko jedna myśl pojawia się natrętnie i coraz trudniej ją odpędzić. Że jutro trzeba wracać i nie będzie następnego dnia.
Piękny jest ten świat, nawet, jak się wraca. Każdy stara się uchwycić i zatrzymać każdziusieńką chwilę, napakować się tymi chwilami, żeby zostały. Żeby je było potem można wyciągać -na życzenie.
Mieliśmy jechać przez dużą rzekę, ale się nie dało, było zbyt głęboko i rwąco. Nie szkodzi, trasa po prawej stronie jest ciekawsza. Znowu potoki, kaniony, uskoki. Aż wreszcie znajomy most, na pojedyncze przejście. Konie rwą do przodu - czują dom, chociaż to jeszcze daleko. Ja bym chciała rwać do tyłu. Czuję dom, chociaż to jeszcze daleko. Ale każde daleko ma swój koniec, nasze też. Trzeba wypuścić zmęczone konie na ich łąkę, popatrzeć, jak wszystkie przewracają się na grzbiet i z ulgą tarzają, a potem odchodzą do innych. A my do basenu i hot pot. Ale jakoś nikomu nie chce się grać w piłkę.
Przy obiedzie wymiana adresów, wizytówek i zaproszeń. Bardzo już ucywilizowani, domyci po trzech dniach bez kąpieli, schludni, czyści i niezbyt szczęśliwi, zaczynamy się żegnać, chociaż wszyscy wyjeżdżają dopiero następnego dnia. Każdy inaczej. Ja jadę przez Interior terenowym busem. Lattie i Elva lecą rano do Reykjaviku, Benjamin w południe, Barbara i Thomas zostają w Islandii jeszcze przez tydzień, ale nie u nas. Jadą do Land of Manaloga i będą chodzić po górach.
Rano Andrea odwozi mnie i Amerykanów do Akureyri. I zostaję, czekając na mój autobusik, a oni jadą na lotnisko. Wcale nie było łatwo się pożegnać. Nie. Bardzo trudno było się pożegnać.
Chciałam opisać jeszcze dziewięciogodzinną drogę przez interior, ale może wystarczy tyle, że wygląda tam, jak po konflikcie nuklearnym. Bardzo dramatyczne piękno. Po drodze gejzery, wodospady - nie warto jechać normalną drogą, wzdłuż wybrzeża ani lecieć, bo straci się bardzo wiele. A siedząca koło mnie osiemdziesięcioletnia Australijka czyta taką samą książkę, jak ja. I bynajmniej nie jest to coś w rodzaju Biblii, zwykła powieść.
Nocleg w Reykjaviku, a rano na lotnisku spotykam Benjamina. Nie rozmawialiśmy ze sobą zbyt wiele podczas wędrówki, a teraz wygląda na to, że obydwoje z trudem powstrzymujemy chęć bardzo czułego przywitania. I trudno przestać mówić. Bo przecież wśród tego tłumu my jedni jesteśmy stamtąd. My jedni mamy do przeniesienia coś bardzo cennego i bardzo naszego. Ale w końcu trzeba się rozstać, powtarzając żarliwie, że pozostaniemy w kontakcie. A potem lot nad kawałkiem Islandii i koniec. A może nie koniec? Może to początek? Cały czas jakimś kawałkiem siebie jestem tam. Tak, jakbym znalazła miejsce, gdzie w każdej chwili mogę się przenieść. W razie czego, albo i nie. Moja przyjaciółka powiedziała kiedyś, że dusza czasem podróżuje wolniej, że człowiek wraca, a jego dusza pojawia się z pewnym opóźnieniem. A ja wiem, że moja po prostu nie wróci. A przynajmniej nie cała. Jakaś jej część podda się wołaniu do końca i już zawsze będzie przemierzać góry na ciemnokasztanowatej Brunce, a wiatr będzie rozwiewał jej włosy. I będą krzyczeć dziwne, zupełnie inne ptaki. A ja przecież muszę ją od czasu do czasu odwiedzić...

To bardzo impresyjna opowieść o pięknych wakacjach. Jeżeli ktoś by chciał zakosztować tego samego, proszę o kontakt. Moi islandzcy przyjaciele poprosili mnie, żebym o nich w Polsce opowiadała, co z przyjemnością robię.


Basia Borzymowska